Co się dzieje z imigrantami, gdy znikają bez śladu

Co dzieje się z imigrantami, gdy znikają bez śladu? /AFP
Reklama

Co roku tysiące imigrantów przejeżdżających przez Meksyk w drodze do Stanów Zjednoczonych padają ofiarą wszelkiego rodzaju nadużyć ze strony władz meksykańskich (funkcjonariuszy Krajowego Urzędu do spraw Migracji, policji federalnej, stanowej, municypalnej, wojskowych, urzędników), jak również grup przestępczości zorganizowanej. Migranci są dla wszystkich bardzo rentownym interesem.

Przeczytaj fragment książki Federico Mastrogiovanniego "Żywi czy martwi? Porwania ludzi w Meksyku jako narzędzie terroru":

Na dachu Bestii

Jest koniec kwietnia 2010 roku, godzina trzecia rano. Siedzimy przy stole w ciemnościach upalnej, parnej nocy w domu imigranta Bracia w Drodze, otwartego 24 godziny na dobę w Ixtepec, w stanie Oaxaca. Nie ma księżyca, a słowa mieszają się z nieustającym bzyczeniem owadów w mroku. Stół, na którym będę spał, znajduje się na zewnątrz domu, w pobliżu biur. Naprzeciw mnie siedzi ojciec Alejandro Solalinde odpowiedzialny za dom imigranta. Jest już osobą publiczną, ale jeszcze nie stał się symbolem walki w obronie praw imigrantów. Jeszcze nie musiał wyjechać z kraju po tym, jak grożono mu śmiercią. Rozmawiamy przyciszonymi głosami, by nie obudzić gości.

Reklama

Przyjechałem tu, jak mu wyjaśniłem, kilka godzin wcześniej. Dopiero co zostałem naocznym świadkiem nielegalnej akcji Policji Federalnej przeciwko grupie imigrantów w gminie Chahuites, jednej z pierwszych gmin w stanie Oaxaca, o ile przyjeżdża się z południa, od strony Chiapas. Podróżowałem wraz z dwoma kolegami, dziennikarzem i fotografem, pociągiem zwanym "Bestia", który w wagonach przewozi towary, a na dachu latynoamerykańskich nielegalnych imigrantów. Kiedy nocą dotarliśmy do malutkiej miejscowości Chahuites, z dachu pociągu dostrzegliśmy pierwsze snopy światła i dobiegły nas krzyki. Pociąg jeszcze się nie zatrzymał, a już grupa około 30 zakapturzonych funkcjonariuszy, uzbrojonych w karabiny M16, zmusiła do zejścia na ziemię jadących z nami imigrantów, grożąc im śmiercią lub porachowaniem kości.

Z około 400 imigrantów latynoamerykańskich, którzy jechali tej nocy na dachu "Bestii", ponad 100 zostało zatrzymanych przez policję. Pod nieobecność funkcjonariuszy Krajowego Urzędu do spraw Migracji policjanci znęcali się, bili i wyzywali imigrantów, którzy zmuszeni ich kopniakami kładli się na brzuchu na ziemi. Po okradzeniu ich ze wszystkich pieniędzy niektórych puszczono wolno, a innych aresztowano. Mierząc nam w twarz z karabinów M16, zakapturzeni policjanci zmusili nas do opuszczenia pociągu i usiłowali odciągnąć nas z miejsca, w którym dopuszczali się swoich rutynowych nadużyć.

Imigrant wart jest od 2000 do 5000 dolarów

Ojciec Solalinde cierpliwie słucha mojej opowieści. Wcześniej rozmawiał już z kilkoma imigrantami, którzy zdołali uciec z blokady i niecałą godzinę temu dotarli do domu imigranta w poszukiwaniu schronienia.

 - Często jesteśmy tu świadkami takich scen - mówi. - Mieliście szczęście, bo zdarzało się już, że Policja Federalna w Chahuites doprowadzała do zaginięcia całych grup imigrantów.

 - I co z nimi robią? - pytam odruchowo.

 - Sprzedają ich. Do mafii. A potem tamci żądają okupu od rodzin lub przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych.

Imigrant wart jest od 2000 do 5000 dolarów. Jeśli rodzina nie płaci, przestępcy zabijają jeńca i wypełniają zbiorowe mogiły bezimiennymi ciałami. Zaginionymi. W sierpniu 2010 roku w San Fernando, w stanie Tamaulipas, dzięki zeznaniom jednego z ocalałych opinia publiczna dowiedziała się o bezwzględności, z jaką Zetas zmasakrowali i pochowali w tajnym zbiorowym grobie 72 imigrantów, głównie z Ameryki Środkowej. Po grobie z San Fernando odnaleziono później wiele innych tego typu mogił, a jeszcze więcej nadal pozostaje nieznanych.

Słowa ojca Solalinde pomagają mi zmienić sposób myślenia, lepiej zrozumieć opowieści, które usłyszałem w ostatnich dniach podczas podróży z imigrantami z Ameryki Środkowej. W szczególności pamiętam jednego z nich, który opowiedział mi swoją historię podczas innej parnej nocy, niedługo przed wspięciem się na dach "Bestii".

Królowa Południa

 - Ciszy boisz się najbardziej, naładowana jest niepewnością, tajemnicą. To jak ciemność, tyle że widzisz, a zarazem masz wrażenie, że wiesz, co ci się przydarzy. Ciszy obawiam się najbardziej, z ciszy wychodzą najgorsze potwory.

Daniel oddycha spokojnie, pociągając długie łyki wody, smakując ją, jakby to był kieliszek dobrego wina. Most za jego plecami jest pusty, to krwistoczerwony łuk wznoszący się nad opuszczonymi torami, schowany w bujnej zieleni. Pociągi już tędy nie jeżdżą, od kiedy w 2003 roku huragan Stan zniszczył sporą część Ameryki Środkowej i ten rejon Chiapas. Tory wychodzące z granicznego miasta Tapachula służą teraz jedynie za drogę dla imigrantów, którzy używają ich, by się nie zgubić, by zachować właściwy kierunek i nadzieję, że ta żelazna droga pomoże im odnaleźć ich szczęśliwy los, a przynajmniej dokądś trafić, jak najdalej od domu.

Daniel nie dotarł tu sam, tak naprawdę jest częścią niewielkiej grupki, która radosnymi okrzykami otworzyła sobie drogę przez wilgotny i spokojny wieczór, zapowiadający noc pełną lepkiego powietrza i uciążliwych owadów, które nie pozwolą nikomu zasnąć.

Z daleka imigranci wyglądali jak ciemne hałaśliwe punkciki, które gotowały się do przekroczenia ostatniego mostu przed nocnym spoczynkiem. Zbliżali się ze śpiewem na ustach, zakłócając ciszę śmiechem, młodością, witalnością. Z początku wydawało się, że nie będą w stanie przekroczyć ogromnego i zagubionego pośrodku selwy mostu na południu stanu Chiapas, o kilka kilometrów od Tapachuli i granicy z Gwatemalą, o zbyt wiele kilometrów od Stanów Zjednoczonych.

Jednak tanecznym krokiem postacie zbliżają się i nabierają kształtu; krokiem przywodzącym na myśl jakichś dziwacznych pijanych wesołków docierają na środek mostu. Na przedzie idzie Daniel, posuwa się samotnie z małym plecakiem Dragon Ball, który zwiesza mu się z ramienia, śpiewa Maldita Primavera, przeskakując podkłady między torami, i stara się nie patrzeć na ciemną rzekę, która płynie 30 metrów niżej.

Z tyłu jakiś głos krzyczy: "Oto przed państwem Królowa Południa, zróbcie jej miejsce!". Daniel, słysząc kolegę, zaczyna śpiewać jeszcze głośniej i śmiać się niczym diwa w wyimaginowanym kostiumie teatralnym zamiast podartych tenisówek, brudnych dżinsów i obcisłego swetra z napisem "Penn State University" na jego szczupłym ciele. Pozostali idą wolniej, ostrożniej stawiają kroki, skupieni raczej na tym, by przejść przez most, nie łamiąc nóg, a nie by robić wrażenie niczym gwiazdy muzycznego show na żywo.

Idziemy od wielu godzin

Z rękoma uniesionymi do góry i zadowoloną miną Daniel dociera na koniec niemal biegiem i wydaje triumfalny okrzyk. Nim się przedstawi, czeka, aż dołączy do niego reszta grupy; powoli opanowuje przyspieszony wysiłkiem oddech.

 - Idziemy od wielu godzin - wyjaśnia radośnie. - Nawet już nie wiem, która to godzina ani gdzie jesteśmy. Idziemy i idziemy, mało nam nogi nie odpadły. Tak naprawdę mieliśmy nie przechodzić tego mostu, bo widzieliśmy, że tu jesteście, i z daleka pomyśleliśmy, że to pewnie Zetas czekają, żeby na nas napaść, ale potem zobaczyliśmy pomarańczową furgonetkę i tamtych chłopaków ubranych jak ludzie z Bety (Grupy Beta - Grupos Beta - formacja utworzona przez rząd meksykański w celu ochrony praw człowieka migrantów przejeżdżających przez terytorium Republiki Meksyku, niezależnie od ich narodowości i sytuacji prawnej - red.), więc nabraliśmy otuchy. Zapytaj moich kumpli, czy nie tak właśnie było.

Rzeczywiście, za mostem dwie furgonetki grupy Beta z funkcjonariuszami w łatwo rozpoznawalnych pomarańczowych mundurach czekały na nadejście imigrantów z Ameryki Środkowej, by zaoferować im coś do zjedzenia, wodę i ogólne informacje, jakie grupy z Krajowego Urzędu do spraw Migracji przekazują każdemu napotkanemu na swojej drodze imigrantowi. Pół godziny przed Danielem i jego przyjaciółmi dotarło tu sześciu innych imigrantów: trzech z Salwadoru, dwóch podobnie jak Daniel z Hondurasu; wszyscy w wieku od 18 do 23 lat. Dwóch chłopaków, Raúl i Wilfred, i dwie dziewczyny, Yolanda i Natalia. Wszyscy wyglądają na starszych.

Są zmęczeni całodziennym marszem, bo już zapada zmrok, a oni wyruszyli o szóstej rano. Siadają na niskim murku koło wielkiego czerwonego mostu. Przyjmują od członków grupy Beta herbatniki, tuńczyka w puszce i wodę. Jedząc tę skromną kolację, zaczynają się powoli rozluźniać.

Nie warto iść dalej

Ludzie z grupy Beta starają się ich przekonać, że nie warto iść dalej, że podróż jest bardzo długa i wyjątkowo niebezpieczna, ale dobrze wiedzą, że prawie na pewno nikt nie zawróci. Wobec tego ograniczają się do zwykłej rozmowy, dają dobre rady i ostrzegają. Zapada zmrok. Jest 12 kwietnia 2010 roku. Śmiałkom, którzy ryzykują marsz przez te strony, mangowce dostarczają obficie swoich żółtych słodkich owoców, stanowiących doskonałe dopełnienie kolacji.

Młodzi ludzie z grupy Daniela siadają nieco na uboczu, z dala od funkcjonariuszy Beta, którzy rozmawiają z wcześniej przybyłymi imigrantami. Głos zabiera chudy i niski Wilfred o sprytnej twarzy. Nie wygląda na 18 lat, które zadeklarował. Pochodzi ze wsi niedaleko San Pedro Sula w Hondurasie. Zostawił rodzinę, by szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak jego dwóch braci, kuzyn i wujkowie.

 - Faktycznie, nie wiedzieliśmy, czy przechodzić przez ten most. Ten rejon jest bardzo niebezpieczny. Myśleliśmy, że tu się skończy nasza podróż. Wszędzie pełno Zetas - mówi.

 - Ech, zamknij się już, kurduplu - przerywa mu Daniel. - Nawet nie wiesz, jak wyglądają Zetas. Dla ciebie mogliby wyglądać jakkolwiek. Znasz tylko kurczaki ze swojej zagrody.

 - Tak? To jak w takim razie wyglądają Zetas? - odgryza się Wilfred. - Ty wszystko wiesz najlepiej. Może wobec tego nam powiesz, Królowo Południa, skąd niby wiesz, jak wyglądają?

 - Dobrze - odpowiada Daniel. - Mówię tak, bo miałem okazję zobaczyć pewne rzeczy, a nie dlatego, że ktoś mi o tym opowiadał. Znam tę okolicę, a także uroczych ludzi, którzy tu mieszkają. Tak się złożyło, że spędziłem tu długie wakacje i życzę ci, chudzielcu, abyś nigdy nie zaznał podobnej przyjemności.

Przeglądając broszurę, którą przed chwilą dostał od członka grupy Beta, Daniel uśmiecha się i zaczyna opowiadać swoją przygodę. Mam wrażenie, że przywołuje te wspomnienia z jakiegoś bardzo odległego miejsca, które ginie w mrokach przeszłości.

"Sporty ekstremalne"

 - Ja nie dostałem takiej książeczki. Nikt mnie nie uprzedził, co może mnie spotkać na tych ziemiach - mówi. - Nie po raz pierwszy oglądam te krajobrazy. Byłem tu już dwa lata temu, w 2008. Wyruszyłem z Hondurasu, żeby dołączyć do starszego brata, który wyjechał do Stanów Zjednoczonych w 2005 i teraz mieszka w Oregonie. Nigdy nie udało mi się go zobaczyć ani nawet przedostać bliżej niego, bo moja podróż skończyła się właśnie tutaj, w rejonie zwanym Arrocera.

Arrocera to potoczna nazwa Aquiles Serdán, jednego z ejidos (teren należący do wspólnoty wiejskiej - red.)  z plantacjami kawy w gminie Huix­tla, leżącego około 45 kilometrów na północ od Tapa­chuli. Błędne drogi przecinające gęstą roślinność w podgórskim terenie to jeden z czynników, który ułatwił napady na imigrantów z Ameryki Środkowej w tej strefie południowego Chiapas. Od kilku lat to małe ejido o powierzchni około sześciu kilometrów kwadratowych przeistoczyło się w koszmar imigrantów próbujących przejść przez Meksyk i dotrzeć do Stanów Zjednoczonych.

Po huraganie Stan w 2003 roku stacja kolejowa w Tapachuli - skąd wyjeżdżała "Bestia", pociąg towarowy, który stał się jednym z głównych środków transportu imigrantów z Ameryki Środkowej i Południowej planujących przejechać przez Meksyk z południa na północ - przestała funkcjonować. Od tamtej pory imigranci musieli się przedostawać do małego miasteczka Arriaga o jakieś 250 kilometrów od Tapac­huli, skąd zaczynała się trasa pociągu. Obecnie odbudowano już stację w przygranicznym miasteczku, ale w 2010 roku nie było innej opcji, niż dostać się do Arriagi.

Jako nielegalny imigrant z Ameryki Środkowej nie masz zbyt wielu możliwości dotarcia do Arriagi. Po przekroczeniu rzeki Suchiate, oddzielającej Gwatemalę od Chiapas, można wybierać między szlakiem "ekologicznym", to znaczy przejściem pieszo 250 kilometrów wzdłuż torów kolejowych aż do Arriagi, lub szlakiem "turystycznym", czyli złapaniem furgonetki w centrum Tapachuli.

Jednak obie opcje zaliczają się do "sportów ekstremalnych": w przypadku szlaku ekologicznego podczas drogi jest się wystawionym na różnego rodzaju napady i niepogodę; to bardzo wyczerpujące. W przypadku szlaku turystycznego imigranci muszą unikać posterunków migracyjnych rozmieszczonych wzdłuż trasy. Trzeba wysiadać z samochodu, obchodzić na piechotę posterunek migracyjny i łapać inne auto. Cały proces powtarza się pięciokrotnie, nim dotrą do Arriagi. Właśnie w pobliżu jednego z posterunków, na wysokości Hueyate, około 45 kilometrów od Tapachuli, w Arrocerze, istnieje duże ryzyko (a raczej pewność), że zostanie się zatrzymanym i deportowanym przez funkcjonariuszy migracyjnych.

Szczęście miało co innego do roboty

"W strefie Zetas nie wolno ryzykować", mówią ci ludzie w Tapachuli. W domach imigranta, w noc poprzedzającą wyjazd robi się kalkulacje, próbuje przewidzieć stopień ryzyka i wybrać najlepszą drogę. Arrocera, jak wszyscy dobrze wiedzą, to teren kontrolowany przez Zetas. Jeżeli jednak chcesz ominąć posterunek w Hueyate, musisz tamtędy przejść. Musisz wejść na dróżki pomiędzy plantacjami kawy. Tam czekają na ciebie maczety Zetas, gotowe pozbawić cię wszystkiego, co posiadasz, włącznie z życiem. Albo porwać cię i zażądać od rodziny okupu, o ile masz rodzinę.

Tamtędy właśnie postanowił przejść Daniel pewnego wiosennego dnia w 2008 roku, uznając, że to ryzyko jest koniecznością, przedkładając nade wszystko pośpiech w dotarciu do celu. W Tapachuli złapał furgonetkę, z pełną świadomością, że będzie musiał pospiesznie z niej wysiadać przed każdym posterunkiem i obchodzić go jak najszybciej. Tamtego dnia podróżował z trzema znajomymi ze swojej wsi: dwoma dziewczynami i jednym chłopakiem. Wszyscy mieli po 19 lat.

Kiedy dotarł do Arrocery, nie zastanawiał się nad niczym, po prostu puścił się biegiem, bo tam siedzą źli, wilki, tam złapią cię Zetas i skończą z tobą. W półmroku zmierzchu we czwórkę biegli ukrytymi pomiędzy roślinnością dróżkami, licząc na to, że uśmiechnie się do nich szczęście.

 - Ale tamtego dnia szczęście miało co innego do roboty - wspomina Daniel. - Albo zwyczajnie nie przypadliśmy mu do gustu. Otoczyli nas, było ich sześcioro, czterech mężczyzn i dwie kobiety. Z tego, co pamiętam, wszyscy mieli maczety, których od dawna już nie używają do cięcia roślin. Zaczęli na nas krzyczeć, bić nas i grozić nam śmiercią. Nawet nie myślałem o tym, żeby uciekać, bo powiedziałem sobie, że jeśli znów mnie złapią, bez dalszych ceregieli poćwiartują mnie na kawałeczki. Starałem się zachować spokój w nadziei, że ograniczą się do zabrania nam wszystkiego, co mamy. Miałem niewiele pieniędzy, mój plecaczek, buty, trochę wody i parę prezerwatyw. Powiedziano mi, że tam gwałcą ludzi, zwłaszcza młodych, i na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa, żeby nie zarazić się jakimś syfem, miałem paczkę prezerwatyw. Ale nie zgwałcili mnie tam, nie wtedy. To zdarzyło się później.

Okradają, porywają i gwałcą

Rejon Arrocery znany jest z napadów na przejeżdżających imigrantów ze strony miejscowej ludności. Przechodzą tędy duże grupy ludzi z Ameryki Środkowej, osoby te w większości nie posiadają koniecznych dokumentów i próbują w ten sposób uniknąć spotkania z agentami straży migracyjnej. W omawianym rejonie odnotowano ponadto wiele nadużyć i gwałtów ze strony samych władz, o czym od lat donoszą organizacje społeczne pracujące z imigrantami i księża tacy jak ojciec Solalinde. Jednak w szczególnym przypadku Arrocery władze mówią o grupach "przestępczości zorganizowanej" na tym terenie.

Wyjątkowy rozgłos zdobyli sobie Zetas. Już sama ich nazwa natychmiast budzi przerażenie. Dzięki świadectwom niektórych ofiar aktów przemocy możliwe stało się naszkicowanie ogólnej panoramy sytuacji. W rejonach takich jak Arrocera albo na dalszym etapie szlaku, w gminach typu Chahuites nie brak przypadków, kiedy zwykli obywatele lub nawet całe rodziny dopuszczają się nadużyć względem imigrantów, okradają ich, porywają i gwałcą, przy czym wcale nie oznacza to automatycznie ich przynależności do organizacji przestępczej.

Nie chodzi o to, że Zetas nie działają tam naprawdę, lecz o to, że ponieważ ludzie się ich boją, wytworzyło się coś w rodzaju "parawanu" bezkarności, pod osłoną którego wielu obywateli popełnia straszliwe zbrodnie na imigrantach.

 - Najpierw nas pobili - ciągnie Daniel. - Potem zabrali do swojej kryjówki, niedaleko stamtąd. Bili nas przez trzy dni. Wszystkich bez różnicy. Kijami lub maczetami. Po nogach, po pośladkach, po całym ciele. Poza tym gwałcili nas. Wszystkich, dziewczyny częściej, ale nas także. A kiedy przestawali, w chwilach przerwy nerwy szarpała nam absolutna cisza, w której czekaliśmy na kolejną porcję tortur. Cisza miejsca zapomnianego, odludnego, porzuconego. Nocą słyszeliśmy krzyki innych ofiar i straszliwy śmiech naszych oprawców. Czujesz w sobie ich brudne ciało, trudno sobie wyobrazić coś bardziej obrzydliwego. Przenika w ciebie ich podłość i nienawiść. Nienawidzą także samych siebie za to, co robią, bo ty też ich brzydzisz, mówią ci o tym, ale i tak wciąż robią to od nowa. To poczucie niezmywalnego brudu, skażenia, które towarzyszy ci potem całymi miesiącami. To upokorzenie i bezsilność. Prawie się do nas nie odzywali, tylko nam ubliżali, grozili, że poucinają nam ręce i inne części ciała, straszyli, że przekażą nas Zetas. Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, kim właściwie są ci ludzie, bo wcześniej byłem przekonany, że to właśnie Zetas.

Po pierwszym tygodniu Daniel i jego towarzysze zostają przeniesieni do kolejnej kryjówki w Tapachuli i przekazani innym ludziom, lepiej zorganizowanym, bardziej profesjonalnym, ale nie mniej brutalnym. Z tamtego miejsca wysyłają ich do pracy w burdelach w Tapachuli. Nadal poddawani są przemocy fizycznej, ale teraz gwałty przybierają postać handlową, mają przynosić zyski. Nowi porywacze prawdopodobnie należą już do struktur przestępczości zorganizowanej.

 - Ci, którzy złapali nas w Arrocerze, nie należeli do Zetas - zapewnia mnie Daniel. - To była rodzina. Oni tylko ukrywają się w cieniu Zetas, by kraść, porywać i gwałcić imigrantów, jak wielu ludzi w tamtej okolicy. Dowiedziałem się o tym później, kiedy pracowaliśmy już jako prostytutki w Tapachuli. W Arrocerze Zetas istnieją tylko po to, by wszyscy byli tam nietykalni. Są czymś w rodzaju maski: kiedy ją zakładasz, wszyscy myślą, że należysz do Zetas, i nikt ci nie podskoczy. Taka rodzina, która wcześniej utrzymywała się z uprawy kawy, teraz zajmuje się rabunkiem i porywaniem bezbronnych imigrantów.

Bez nadziei, bez litości

Jednak największa tragedia rozgrywa się w mieście granicznym.  - W Tapachuli możesz przeżyć prawdziwe piekło. To miasto nie ma duszy - opowiada dalej Daniel. - Tam poznaliśmy najgorsze oblicza ludzkiej natury. Jak wielu innych, służyliśmy im za k**wy, całymi miesiącami. Bez nadziei, bez litości.

Koszmar Daniela trwał cztery miesiące. Cztery miesiące, podczas których codziennie był zmuszany do prostytucji i bity, a oprawcy grozili mu śmiercią. Cztery miesiące terroru. Pozostali członkowie jego grupy żyli w paraliżującym strachu, każdego dnia bali się, że może to być już ostatni dzień, obsługiwali najbardziej odstręczających ludzi, by przetrwać. Seksualni niewolnicy w mieście pełnym innych osób w tej samej sytuacji.

Z początku Daniel nawet nie marzył o ucieczce, tak bardzo się bał i tak bardzo był pewien, że zabiją go za samo rozważanie takiej możliwości. Jego wola została stłamszona na całe tygodnie, stał się pustym ciałem, strzępem mięsa czekającym, aż ktoś je zje i strawi. Jego życie skończyło się na tamtej plantacji kawy w Arrocerze, pozostał z niego jakiś wydrążony w środku zombi, stworzenie, które chodzi i coś robi, ale którego nie można nazwać żywym. Jednak w końcu zdołał stopniowo wyjść z tej inercji, powoli odzyskał wolę, złość i chęć życia. Wówczas spróbował uciec.

 - Próbowałem uciec dwa razy. Pierwsza próba była totalną porażką. Nie miałem pojęcia, z jaką łatwością tamci mnie zlokalizują, ani jak mocno ukarzą. Chciałem wziąć kombi i zwiać na północ, ale nawet nie zdołałem wyjechać z Tapachuli. Furgonetka zajechała mi drogę, złapali mnie. Za pierwszą próbę ucieczki zapłaciłem straszliwym pobiciem. Byłem pewien, że następnym razem mnie zabiją. Pomimo razów w niedługi czas potem spróbowałem ponownie. Nocą, po obsłużeniu klienta uciekłem znowu, ale tym razem prosto do Gwatemali, przez rzekę Suchiate. Przepłynąłem ją wpław, a w Gwatemali od razu ruszyłem w drogę, autobusem, pieszo, aż znalazłem ciężarówkę, która jechała do Hondurasu.

- Kiedy dotarłem do domu, po wielu dniach podróży, rozchorowałem się po tych wszystkich przejściach, a także z powodu ciosów, jakie zebrałem, szczególnie kopniaków w wątrobę, które chyba poważnie mi zaszkodziły. Zostałem w domu u mamy, położyłem się do łóżka, nie wychodziłem z domu prawie przez miesiąc, nie chciałem z nikim rozmawiać o tym, co mnie spotkało. Wstydziłem się, było mi ciężko i czułem się winny, chociaż w rzeczywistości to ja padłem ofiarą przemocy. Kiedy wyjeżdżałem z Hondurasu, miałem takiego prawie chłopaka w Tegucigalpie, który planował, że przyłączy się do mnie w Stanach Zjednoczonych. Powiedziałem mu, że w czasie gdy mnie nie było, nie zdołałem dotrzeć do Stanów, ale że znalazłem pracę jako drag queen w jednym klubie w Meksyku, w Dystrykcie Federalnym. W istocie nigdy tam nie dotarłem. Powiedziałem mu, że złapali mnie urzędnicy migracyjni, którzy mnie pobili, a potem deportowali.

- Uwierzył lub udał, że wierzy, także dlatego, że wiedział, że uwielbiam muzykę i występy. Nie potrafiłem wyznać mu prawdy. Powiedziałem mu, że mój pseudonim artystyczny w Meksyku brzmiał "Królowa Południa", bo przyjechałem z Hondurasu, i że miałem duże powodzenie i wkrótce zamierzam wrócić. Jednak podczas kolejnych miesięcy, ilekroć myślałem o powrocie, strach i przerażenie całkiem mnie paraliżowały. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej tego nie spróbuję.

Daniel dotrzymał danego sobie słowa przez kilka miesięcy, póki w czerwcu 2009 roku nie doszło do zamachu stanu pod przywództwem Manuela Zelai, który oddał kraj we władanie wojska i najbardziej konserwatywnych frakcji, wywołując straszliwy kryzys gospodarczy.

 - Po zamachu stanu... - ciągnie Daniel - a właściwie nie, szczególnie po tym, jak społeczność międzynarodowa przestała się interesować Hondurasem, kraj zamienił się w piekło. Naprawdę nie było sposobu, by godnie żyć. Tegucigalpa stała się miejscem nie do zniesienia. Wielu moich przyjaciół, znajomych i krewnych porzuciło swoje ziemie i postanowiło wyjechać do Stanów Zjednoczonych, podjąć ową straszliwą podróż. W ten sposób i ja nabrałem odwagi, wziąłem moje skromne oszczędności i znów ruszyłem w drogę.(...)

Historia Daniela, którego prawdziwe imię zostało tu zmienione, podobnie jak imiona jego towarzyszy podróży, to historia wielu imigrantów, którzy nawet nie mogą opowiedzieć o swoich losach, bo jeśli przeżyli, jeśli nie zaginęli bez najmniejszego śladu, wolą osiedlić się w Stanach Zjednoczonych i spróbować zapomnieć o horrorze podróży przez Meksyk. To historia, która opowiada o spowszednieniu zła, o tym, że w Meksyku czymś naturalnym stało się, iż ludzie porzucają uprawę ziemi i wchodzą w rolę oprawcy, korzystając z ochronnego parasola stwarzanego przez czarną sławę Zetas zapewniającą bezkarność i siejącą terror. (...)

Fragment książki Federico Mastrogiovanniego "Żywi czy martwi? Porwania ludzi w Meksyku jako narzędzie terroru". Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków 2017 r.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy