Dawid Fazowski: Spędził rok w podróży, wydał... 800 złotych!

​Jest doskonałym przykładem na to, że wcale nie trzeba wielkich pieniędzy, by przeżyć przygodę życia i zwiedzić kilka kontynentów. Pewnego dnia oznajmił najbliższym, że wybiera się na Antarktydę, by napić się... z pingwinami. Samotnie podróżował jedenaście miesięcy, relacjonując swoją wyprawę na YouTube. Kim jest Dawid "Fazowski", który bez wątpienia wśród internautów wzbudza skrajnie emocje?

Fazowski to twoje prawdziwe nazwisko?

Dawid "Fazowski": - Niestety nie. Mówię niestety, bo "Fazowski" to moje wymarzone nazwisko. Wiąże się z moją ksywą, którą przejąłem po starszym bracie. Jego koledzy wołali na mnie "mały faza". Później został po prostu "faza". Na potrzeby mojego kanału na YouTube stałem się Dawidem "Fazowskim".

Jak wyglądało twoje życie do momentu podjęcia wyprawy? Cały czas mieszkałeś w Żorach?

- Wcześniej też podróżowałem, ale oczywiście nie na tak dużą skalę. To były "tripy" kilkudniowe, czasami kilkunastodniowe. Byłem w Turcji, na Ukrainie, w Gruzji, Albanii, Włoszech itd. Ponadto wiodłem zwyczajne życie, kończyłem szkoły policealne, żyłem z renty po ojcu.

Reklama

Skąd u ciebie pasja do podróżowania?

- Będąc harcerzem, jako dziecko, dużo podróżowałem po Polsce tzw. "stopem". Nigdy nie sądziłem, że tym środkiem transportu wybiorę się kiedyś do Ameryki Południowej. Taka forma podróżowania bardzo mi się spodobała, a po przejechaniu Turcji, Gruzji i byłej Jugosławii "na stopa" tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że to jest coś, co sprawia mi wielką frajdę.

Dotychczas miałeś współtowarzyszy podczas wypraw?

- Raz w życiu wybrałem się w podróż z kimś jeszcze. To był wyjazd na sylwestra do Rzymu. Przyrzekłem sobie, że w towarzystwie jadę pierwszy i ostatni raz. Od tamtego momentu zawsze podróżuję samotnie. Nie wiem, z czego to wynika, ale będąc sam po prostu lepiej się czuję i zupełnie inaczej delektuję się podróżą aniżeli w czyimś towarzystwie.

Jak zrodził się pomysł twojej ostatniej podróży?

- To pytanie, na które sam do końca nie znam odpowiedzi. Być może ta podróż zrodziła się w mojej głowie podczas pobytu w Serbii, gdzie spotkałem autostopowiczów, którzy w jakiś sposób mi zaimponowali. Wracając już do Polski, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby pojechać na Antarktydę i napić się tam wódki z pingwinami.

Jaka była reakcja twoich znajomych, kiedy oznajmiłeś, że jedziesz się napić wódki z pingwinami?

- Nikt nie wierzył, że to zrobię. Patrzyli na to wszystko z przymrużeniem oka i myśleli, że to kolejny mój dziwny pomysł, który nie zostanie zrealizowany, bo tych pomysłów w swoim życiu kilka już miałem: m.in. planowałem kupić busa i chciałem nim pojechać do Chin. Niestety nigdy tego nie zrealizowałem. Natomiast teraz byłem od początku przekonany, że nic nie stanie mi na przeszkodzie, by spotkać się z pingwinami. Chodziło o udowodnienie sobie, że mogę osiągnąć to, co sobie założyłem.

Ile czasu upłynęło od momentu zaplanowania podróży do jej realizacji?

- Rok. Czekałem na rozpoczęcie sezonu, kiedy jachty z Europy wypływają do Ameryki Południowej, bo na taki właśnie jacht miałem zamiar się załapać. Na "stopa" rzecz jasna...

 Przygotowywałeś się jakoś do tej podróży?

 - Miałem taki zamiar, ale późnej uznałem, że pójdę na żywioł. Nie miałem absolutnie żadnego przygotowania.

Miałeś jakiś plan co do kolejności odwiedzanych miejsc, czy znowu było to spontaniczne podejście?

- Jedyny plan był taki, by dotrzeć na Antarktydę i napić się wódki z pingwinami. To się niestety nie udało.

Dlaczego?

- Nie chodziło o sam sposób dotarcia na Antarktydę, bo z tym bym sobie poradził. Problemy były dwa: nie zdążyłbym wrócić na czas do Polski, a dwa - gdybym tak z partyzanta znalazł się na Antarktydzie, nie informując wcześniej o tym żadnych instytucji, to prawdopodobnie złamałbym prawo. Obawiałem się konsekwencji.

Zakładałeś sobie konkretną datę na powrót?

- Z każdej mojej podróży do Polski zawsze wracam na Przystanek Woodstock. Absolutnie nie ma wyjątku od tej reguły.

Jak długo nie było cię w Polsce?

- Jedenaście miesięcy spędziłem w podróży.

Jaki był twój budżet ostatniej wyprawy?

- Całe osiemset złotych.

Za co kupiłeś bilet na samolot? Bo przecież będąc już w Ameryce Południowej, leciałeś samolotem.

- Nie kupiłem. Deportowano mnie. Dali mi osiem dni na opuszczenie Brazylii, a następnym przystankiem miała być Argentyna. Nie miałem szans dotrzeć tam "stopem" z uwagi na dużą odległość, bo to jakieś cztery tysiące kilometrów. Bilet na samolot ufundowali mi moi fani, którzy śledzili moje poczynania w Internecie. W dniu Wigilii otrzymałem prezent w postaci biletu lotniczego.

Dlaczego cię deportowano?

- To była niewielka, brazylijska wyspa. Zacumowaliśmy tam jachtem. Okazało się, że ta wyspa, to coś na wzór naszych parków narodowych. Za każdy dzień pobytu trzeba płacić 20 dolarów. Kiedy rozdzieliłem się z załogą jachtu, postanowiłem, że będę spał na plaży. Między innymi to nie spodobało się tamtejszej - nazwijmy to policji emigracyjnej.

Od samego początku zamierzałeś nagrywać filmiki z podróży i umieszczać je w Internecie?

- Tak. Chciałem, żeby mój kanał na YouTube różnił się od innych kanałów podróżniczych. Zamiar był taki, żeby było normalnie, naturalnie, swojsko, bez "ąę".

Jak wyglądała sprawa montowania materiałów? Miałeś ze sobą komputer? Co z dostępem do Internetu?

- Kiedy tylko była taka możliwość, to nagrania umieszczałem w tzw. chmurze. Później ściągał je mój przyjaciel Paweł Woźniak i montował filmiki. Jestem na siebie wściekły, bo spora część materiału wideo z uwagi na słabą jakoś nie została wyemitowana. W podróż jechałem z jedną kamerą, która po pewnym czasie zepsuła się. W Filipinach kupiłem podróbkę GoPro, ale jakość nagrywania pozostawiała wiele do życzenia, więc czuję spory niedosyt w związku z realizacją materiałów wideo.

Na wielu filmikach z podróży pijesz alkohol, a na niektórych jesteś po prostu pijany. Wielu Internautom to się nie spodobało...

- Na początku mojej podróży byłem bardzo spięty. Powiem wprost: będąc trzeźwym, nie miałem odwagi gadać do kamery. Wstydziłem się. Do filmiku z pingwinami faktycznie ten alkohol się pojawia. Ale później zacząłem już normalnie funkcjonować, na trzeźwo. Na kolejnej mojej wyprawie "procentów" będzie zdecydowanie mniej ze względu na to, że oswoiłem się z kamerą.

Od internautów dostało ci się także za paradowanie z reklamówką popularnego dyskontu przy Piramidach Majów...

- Wielu moich zagranicznych znajomych autostopowiczów - zwłaszcza tych ze wschodu Europy - kojarzy ten sklep z Polską. Uznałem, że będzie to w pewnym sensie symbol narodowy. Tak, wiem, kapitał tego sklepu jest zagraniczny, ale przecież ten logotyp z owadem kojarzony jest przez wszystkich jako coś polskiego. Tę reklamówkę chcę przekazać na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Przejechała ze mną aż cztery kontynenty!

Rusza cię w ogóle krytyka hejterów?

- Absolutnie nie. Jeszcze przed wyprawą mój przyjaciel Paweł powiedział, że negatywne komentarze na pewno się pojawią, ale mam się nimi nie przejmować. Miał rację. Bo dlaczego miałaby mnie ruszać opinia człowieka, który swoje życie ogranicza do czterech ścian niewielkiego pokoju i wpatrywania się w ekran monitora? Jak ktoś taki ruszy tyłek, nabierze odwagi, by pojechać samemu na drugi koniec świata, przeżyć chociaż połowę tego co ja, to wtedy może mnie konstruktywnie krytykować. Tyle że ktoś taki nigdzie nie pojedzie, bo wygodniej mu siedzieć w domu i popijać piwko przed komputerem. No to niech popija dalej...

Krytykowano cię, bo robiłeś czasami nierozsądne rzeczy. Schodzenie pod most do krokodyli do najrozsądniejszych nie należało...

- Ktoś, kto to oglądał, mógł pomyśleć, że jestem świrem. Ale ja sobie wszystko przemyślałem, miałem plan B na wypadek niespodziewanej sytuacji. Oczywiście bałem się, ale w moim odczuciu ryzyko nie było tak duże, jak mogłoby się wydawać.

Jakie najciekawsze historie z podróży zapamiętałeś?

- W Meksyku, kiedy łapałem "stopa" z Tulum do Playa del Carmen zatrzymał się pewien facet ze swoją przyjaciółką. On miał na imię Eduardo, ona Marija.  Po kilkunastu kilometrach wspólnej podróży dostałem propozycję pojechania z nimi do ich hotelu.  Pomyślałem sobie: dlaczego nie... no i pojechałem... Spodziewałem się zwykłego hotelu, ale zamiast tego zastałem coś, co przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Wielohektarowe pola golfowe, ogromne parki, w których były nawet krokodyle.  Na około mnóstwo małych hotelików, do których dojeżdżało się specjalnymi hotelowymi autobusikami. Ponadto do dyspozycji kilkanaście basenów z barami. To było coś!

Wiem, że dla większości to może brzmieć zwyczajnie i nie robić wrażenia, ale ja jestem ze zwykłej, śląskiej, górniczej rodziny, i nigdy takich luksusów nie doświadczyłem. Kolejnego dnia wybraliśmy się do Tulum, by popływać w rafie koralowej. Niesamowite przeżycie.  Mam nadzieję, że powtórzy się to jeszcze w moim życiu.

Bez wątpienia to był mój "autostop" życia.  Mógłbym opowiedzieć wiele ciekawych historii, ale niestety są zbyt patologiczne, więc wolę ich tutaj nie przytaczać.

Podczas swojej wyprawy spotykałeś Polaków?

- Dwóch kolegów autostopowiczów. Jeden z nich wrócił już do Polski, drugi przebywa obecnie w Ekwadorze. W Meksyku spotkałem Polkę. Natomiast spotykałem mnóstwo podróżników z całego świata, którzy chcieli przeżyć przygodę podobną do mojej.

Sporo schudłeś podczas wyprawy?

- 25 kg. Było to związane z dużym wysiłkiem fizycznym. Ponadto z jedzeniem bywało różnie. Nigdy nie zapomnę jak po trzech dniach bez jakiegokolwiek jedzenia, mogłem zjeść bułkę z kotletem, którą dostałem pukając do jakiegoś domu i prosząc o posiłek.  To była najsmaczniejsza bułka z kotletem, jaką kiedykolwiek w życiu zjadłem. Po tej wyprawie szanuję każdy okruszek chleba i każdą kroplę wody. Kiedyś tak nie było.

W jakich językach dogadywałeś się?

- Wyprawę rozpoczynałem z podstawowym, naprawdę podstawowym angielskim, który podszkoliłem spędzając czas na jachcie. W Ameryce Południowej siłą rzeczy zacząłem uczyć się hiszpańskiego, bo był on wszechobecny. Dziś w tym języku spokojnie mogę się dogadać.

Czy swoje wspomnienia z tej wyprawy będziesz próbował teraz przelać np. na papier i wydać je w formie książki?

- Moim marzeniem jest mieć kiedyś własny program podróżniczy w telewizji. O książce na razie nie myślałem. Żeby napisać książkę, muszę jeszcze dużo zobaczyć, a co ważniejsze - jeszcze więcej przeczytać.

Co robisz od momentu powrotu do Polski?

- Wróciłem na początku lipca. Przywitałem się z rodziną i znajomymi, zaliczyłem Przystanek Woodstock w Polsce i na Ukrainie. Obecnie zaczynam planowanie mojej kolejnej wyprawy.

Gdzie tym razem pojedziesz?

- Będzie to Azja.

Znowu pojedziesz na tzw. spontanie?

- Nie tym razem. Będę miał lepszy sprzęt, wyprawa będzie lepiej przygotowana, więc merytorycznie materiały wideo powinny być na wyższym poziomie, niż te dotychczas. Postaram się pozyskać sponsorów, żeby mieć jakieś fundusze na czarną godzinę i na chociaż jeden posiłek dziennie. Wiem, co to głód, i jak on może odbierać godność człowiekowi. Nigdy więcej nie chcę tego doświadczyć. Moja kolejna wyprawa, to będzie coś ekstra. Obiecuję, że nie rozczaruję moich widzów.

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy