"Psuje się wszystko" - powiedzieli nam ludzie, którzy naprawią... prawie wszystko

Aleksander Kulas i jego synowie trudnią się fachem, który jest na wymarciu /INTERIA.PL
Reklama

Nie interesuje ich do czego służy zepsuta rzecz, którą im przyniosłeś. Jeśli tylko ma silnik, to znaczy, że będą w stanie ją naprawić. Odwiedziliśmy jedno z ostatnich miejsc na mapie Krakowa, gdzie próbuje tchnąć się życie w to, co zepsute. Jeśli wierzyć w globalny spisek korporacji, pracujących nad planowanym postarzaniem przedmiotów - oni od lat próbują pokrzyżować te plany.

Sklepowe półki są po brzegi wypełnione dobrami. Dysponując odpowiednią kwotą możemy zabrać z nich to, co tylko zechcemy. Gorzej wygląda sytuacja, w której nasz wymarzony zakup nie działa tak, jak powinien lub "dziwnym trafem" odmawia współpracy kilka dni po okresie gwarancyjnym.

Co wtedy zrobić? Rynek mówi "kup nowy!", ale my skłaniamy się ku zapomnianej w ostatnich latach opcji naprawy. Problem w tym, że miejsc trudniących się tą wymierającą sztuką jest w polskich miastach mniej, niż francuskich banków i niemieckich drogerii. Nam udało się znaleźć jedno z nich.

Reklama

"Samo się nie zrobi"

Usługi Elektromechaniczne - te dwa słowa widniejące nad wejściem do liczącego sobie 35 metrów kwadratowych lokalu mówią o nim absolutnie wszystko. Tutaj liczą się tylko konkrety: przynosisz zepsuty sprzęt i po pewnym czasie (zależy od stopnia trudności zlecenia) odbierasz, by móc go znowu używać. Na przekór planowanemu starzeniu się produktów. Te usługi są z pewnością solą w oku wielu dzisiejszych producentów.

Zakład tonie wręcz w przedmiotach czekających na naprawę. Na regałach sięgających aż po sufit piętrzą się wiertarki, odkurzacze, wentylatory, myjki ciśnieniowe i masa innych, których nawet nie jesteśmy w stanie zidentyfikować. W oczy rzuciła nam się nawet dawno nie widziana pralka Frania.

- Silnik to silnik, reszta mnie nie interesuje - tłumaczy pan Aleksander Kulas, który w punkcie na os. Handlowym 5 w Krakowie pracuje od początku lat 70.

- Od tamtego czasu zmieniło się tylko to, że nie jesteśmy już spółdzielnią pracy "Automat", tylko spółką. Dalej psuje się wszystko i, sądząc po ilości klientów, nie ma tego kto tego naprawiać. Gorzej było tylko chwilę po transformacji ustrojowej, kiedy to Polacy zachłysnęli się towarami, które zalały polskie sklepy. Daliśmy jednak radę i teraz narzekamy tylko na brak rąk do pracy - dodał.

Pan Kulas wraz z dwójką dorosłych synów-wspólników, Michałem i Piotrem, odpowiadając na nasze pytania nawet na dwie minuty nie odeszli od swoich stanowisk. Zastaliśmy ich podczas przezwajania silników, które to, jak się dowiedzieliśmy, jest bardzo czasochłonne i wymaga nie lada wprawy. Piotr Kulas siedzący zaraz obok ojca powiedział, że wejście w zawód zajmuje jakieś 2-3 lata.

- Po pewnym czasie nabiera się takiej wprawy, że często nie masz pojęcia do czego służy przyniesiony przedmiot, ale wiesz, jak go zreperować.

Trudniejsze, niż się wydaje

Producenci sprzętu nie zamierzają ułatwiać życia tym, którzy trudzą się jego naprawą. Projektanci robią wszystko, aby do środka ich urządzeń nie dało się w ogóle dostać. Panowie zdradzili, że zdarzyło im kilka razy pomachać białą flagą, bo producent po prostu uniemożliwił naprawdę urządzenia poza swoją fabryką. Częściej jednak odmawiają naprawy ze względu na jej... nieopłacalność.

- Psuje się wszystko - powiedział nam Kulas senior. - Specjalizujemy się w naprawach nietypowych, ale jak widzicie naszymi klientami są nie tylko firmy budowlane. Zwykli ludzie przychodzą do nas ze sprzętem, który służył im przez lata i nie chcą zamieniać go na coś z marketu, co zepsuje się po razie. Tanią wiertarką zrobisz w ścianie pięć dziur i przynosząc ją do nas usłyszysz, że po prostu nie ma sensu inwestować w nią ani grosza - skwitował najstarszy ze wspólników.

Kiedy jednak zakład podejmie się naprawy, to robi wszystko, co w jego mocy, aby "martwy" przedmiot wrócił do życia. W ruch idą tokarki, frezarki, śrubokręty i oczywiście ręce, które jak zgodnie podkreśliła cała trójka, są ich najważniejszym narzędziem pracy.

- Każdy wolałby pracować w wygodnym biurze przy komputerze, ale życie pisze różne scenariusze i tutaj ręce ma się cały czas w smarze - przyznał Piotr.

Ponadto naprawa nie daje ani chwili wytchnienia. Jeśli pracy nie przerwą zainteresowani wymierającym fachem dziennikarze, to na pewno zrobią to dzwoniący klienci. Telefony do zakładu po prostu się urywają. Dłubiąc przy skomplikowanym układzie trzeba pozostać skupionym.

- Jak już wspomniałem, brakuje rąk do pracy. Powinienem dostać medal od prezydenta Dudy za to, że wprowadziłem do zawodu dwóch synów - żartuje pan Aleksander.

- W tej robocie jest się pracownikiem, szefem, sekretarką i... - dorzucił Piotr, który musiał w tym miejscu przerwać, bo zakład właśnie wypełnił świdrujący dźwięk dzwonka służbowej komórki. 

Po skończonej rozmowie dodał, że przynajmniej nie musi pisać żadnych podań o urlop.

Najważniejsze i jednocześnie najtrudniejsze jest jednak utrzymanie renomy. To trochę tak, jak w przemyśle muzycznym, w którym liczy się tylko to, jak dobra była twoja ostatnia płyta.  Po trzech dniach, tygodniach lub nawet miesiącach do klienta musi wrócić sprawny sprzęt. W końcu taki zakład nie jest bezosobową korporacją, tylko miejscem, w którym uścisk dłoni i słowa "damy radę" są faktyczną gwarancją, od której nie można się wymigać.

Tekst: Michał Ostasz

Zdjęcia: Paweł Krawczyk

Współpraca: Rafał Walerowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy