​Pub, klub i curry. Tak się pije w Wielkiej Brytanii

Wizyty w pubie nie odmawiają sobie nawet księżna Camilla i książę Karol, fot. WPA Pool / Poo /Getty Images
Reklama

Zabaw się w Wakefield - Mieście Wesołości, zastanów się, czy chcesz grać w bingo w Birmingham i zajrzyj do tradycyjnego pubu w Liverpoolu -- radzi Matt Rudd, autor książki "Anglicy. Przewodnik podglądacza".

Przeczytaj fragment książki Matta Rudda "Anglicy. Przewodnik podglądacza":



W średniowieczu Wakefield znano jako "Miasto Wesołości", niewątpliwie z powodu tętniących życiem wieczorów, dużego wyboru doskonałych napitków i pięknych kobiet. Nic się nie zmieniło. Jest pierwsza nad ranem, a ja stoję na balkonie X Bar i patrzę na mnóstwo pięknych kobiet. Ewidentnie wypiły dużo doskonałych napitków. Wydają się również tętnić życiem - błyszczeć nawet. Nie będę wykonywać całej pracy Urzędu Turystycznego Wakefield za jego pracowników. Jest tam również kilka niepięknych kobiet. I mężczyźni, mnóstwo mężczyzn, a żaden z nich nie jest piękny. Ale bez wątpienia to Miasto Wielkiej Wesołości.

Reklama

Ponieważ jest jeszcze wcześnie, niepiękni mężczyźni próbują poderwać piękne kobiety za pomocą kombinacji czegoś, co - jak sądzę - uważają za seksowne figury taneczne i komediowe figury taneczne. Ponieważ te seksowne podrygiwania nie są seksowne, a te komediowe zabawne, kiepsko im to podrywanie wychodzi. Jeden z desperatów, zaskoczony brakiem sukcesu, decyduje się na bezpośrednie, rozpaczliwe obcałowywanie dziewczyny w pomarańczowym obcisłym topie bez ramiączek. Dostaje policzek i w innym kącie sali wraca do planu A (krzyżowanie nóg po dużym kwadracie, po małym kwadracie, po dużym kwadracie, małym kwadracie... księżycowy chód, powtórka, dwa, trzy, cztery). Jego miejsce zajmuje kolejny mężczyzna, zaczynając od uśmiechu oraz figury zraszacza, czyli jedna ręka na karku, druga wyprostowana idzie na bok i przed siebie, na bok i przed siebie. Dziewczyna w pomarańczowym topie nie jest rozbawiona.

Przez chwilę robi mi się żal tych zdesperowanych mężczyzn, szukających szczęścia w środowisku, z którego już dawno temu powinniśmy wyewoluować, ale szybko orientuję się, że to działa. Kolejne dziewczyny są eliminowane, oddzielane od stada niczym ranne antylopy gnu. Niektóre z nich nawet utykają jak ranne antylopy. (Może piętnastocentymetrowe obcasy były kiepskim pomysłem?).(...)

C*pki i rum

Tymczasem na ulicy stoją dwie policyjne wideofurgonetki, dziesiątki funkcjonariuszy i drugie tyle strażników. Widać, że są dobrze przygotowani. Wolnym krokiem idę do klubu Fanny and Bacardi, jedynego z klubów Wakefield, który już w nazwie zapowiada, że można w nim znaleźć c*pki i rum, ale ochroniarz zauważa mój notatnik, gdy machnięciem dłoni wpuszcza do środka sześciu bardzo nietrzeźwych typków.

 - Koleś, do czego ci ten notes?

Tłumaczę, że ja tylko, no wiesz, piszę tekst o nocnym życiu w Anglii. Szybko zgadzamy się, że nie potrzebujemy tu takich jak ja i będzie lepiej, jeśli jak najszybciej zabiorę swój notatnik gdzieś indziej. Idę zatem do klubu Reflex, skąd nie wykopują ludzi.

 - Wszystkiego najlepszego, Michelle - woła didżej. Michelle piszczy. Wszystkie koleżanki Michelle piszczą. Didżej puszcza Spice Girls. Michelle znowu piszczy. Następny kawałek to Spandau Ballet. Wszystkie przyjaciółki Michelle piszczą. Dziwnie patrzy się na to na trzeźwo, więc od chodzącego po lokalu sprzedawcy kupuję kolejkę kieliszków z płynem o jaskrawych barwach i je opróżniam. Jakiś czas później tańczę (krzyżowanie nóg po dużym kwadracie, po małym kwadracie, nadal to pamiętam!). Wakefield jest super. Uwielbiam tańczyć.

Jest wpół do trzeciej, a główna ulica miasta przypomina rzymski plac, tyle że jest zimniej, ludzie nie są trzeźwi, a w miejscu pizzerii stoją kebaby. Sprzedawcy róż prosperują. W powietrzu czuć romans. Romans i wymiociny. Romans, wymiociny i latające szkło. Te antylopy, które nie zostały upolowane, teraz podpierają jedna drugą i śmieją się niczym hieny, co psuje mi metaforę safari, ale tak to właśnie brzmi. O trzeciej rano w Wakefield wszystko jest zabawne. No, nie dla Simona i Geoffa.

Simon i Geoff to Uliczne Anioły. Wiem o tym, ponieważ tak głosi napis na ich kamizelkach odblaskowych. Czekam, aż skończą bandażować dłoń mężczyźnie, który właśnie dostał butelką, a następnie pytam, czym zajmują się Uliczne Anioły.

 - Jesteśmy wolontariuszami - mówi Geoff. - Udzielamy pierwszej pomocy, pomagamy ludziom, staramy się nieco odciążyć pogotowie. - Są jak ten autobus w Colchester, tylko nie mają autobusu. Dlaczego ktoś miałby na ochotnika stać na ulicy w nocy co sobotę, żeby łatać pijanych ludzi?

 - To lepsze niż bezczynne siedzenie - wyjaśnia Geoff, który został wolontariuszem, kiedy nie miał pracy.

Simon robi to, ponieważ kiedyś był po drugiej stronie. - Byłem jednym z nich - mówi, wskazując na bardzo pijanego mężczyznę, który niesie innego bardzo pijanego mężczyznę na barana i z impetem idzie prosto na ścianę. Kamera przemysłowa dostrzegła mężczyznę, który nie zdołał przejść przez ulicę. Bez udziału samochodów. I kolein. Tylko ten mężczyzna, jego nogi i kilka tysięcy dużych carlsbergów. Podejrzenie wstrząsu mózgu.(...)

Bingo!

W Anglii około dwóch milionów osób gra w bingo i niemal wszyscy z nich są starzy. Oczywiście wiadomo, że bingo nie ma reputacji najfajniejszego z zajęć, ale dwa miliony wapniaków nie mogą się mylić. Czy to możliwe, że jedyną rzeczą dzielącą resztę z nas od najlepszej w całej Anglii rozrywki poza domem jest dyskryminacja z powodu wieku? I mało budujący obraz babuni całującej z języczkiem dziadka, ponieważ ten właśnie wygrał w bingo?

Około dziewiętnastej w bliżej nieokreślony wtorek, w głębi środkowej Anglii, dzwonię do miejsca o nazwie Gala Bingo w dzielnicy Stockland Green, "wartościowego klubu bingo", i pytam, czy mogę wpaść w połowie wieczoru, przy czym nie jadłem obiadu, a hazard o pustym żołądku nie należy do przyjemności.

 - Nie, złotko - odpowiada kobiecy głos. - Musi być pan przed dziewiętnastą wieczorem. Nie chce się pan przecież spóźnić na pierwszą sesję.(...)

 - Nie robił pan tego wcześniej, prawda? - pyta retorycznie urocza dama w recepcji, jakbym przyszedł na pierwszą walkę w klatce. - Proszę za mną.

Przechodzimy koło automatów do gry - rozgrzewaczy przed głównym wydarzeniem - przed podwójne drzwi do sali wielkości połowy boiska do piłki nożnej. Wokół długich kafeteryjnych stołów siedzi co najmniej dwieście osób, w milczeniu patrzących w przenośne ekrany lub kawałki papieru. Oświetlenie jest tak jaskrawe jak w rzeźni.

Jest bardzo cicho. Słychać szum klimatyzacji. Jeśli ktokolwiek rozmawia, to robi to szeptem. Większość osób siedzi wyczekująco. Arcykapłanka bingo spogląda na nie znad swego pulpitu, przygotowując się do rozpoczęcia sesji.

 - Chce pan ekran czy papier? - pyta matkująca mi recepcjonistka.

 - Hm.

 - Szybko, bo zaraz się zacznie.

 - Papier.

 - Proszę, oto dziabak.

 - Dziabak?

 - Tak, do dziabania.

Truchtam do stołu i siadam obok dwóch kobiet w różowych kardiganach, które nie rozmawiają, i dwóch innych kobiet w srebrnych czapkach baseballowych, które również nie rozmawiają. To biblioteka, ale zamiast książek jest pustka.

Tracey Claire, arcykapłanka, rozpoczyna sesję. Jej głos, łagodny i spokojny, eteryczny, przypomina trochę nawigację samochodową TomTom. Zdobyła drugie miejsce w ogólnokrajowym konkursie na Prowadzącego Roku 2008, a były to zaledwie jej drugie zawody. W przerwie powie mi, że była jedyną kobietą w finałach i - jej zdaniem - szum, jaki wywołały media, mógł zrujnować jej szanse na wygraną, a ona nie ma pojęcia, co zwycięzca (płci męskiej) wniósł do gry. Powie mi również, że widziała emerytów walczących o "szczęśliwe miejsca" i że jeśli "nie kontroluje się sali, sytuacja może się bardzo, bardzo szybko zmienić". Póki co, bingo!

 - Zaczynamy od strony zielonej. Podwójne bąbelki. - Panuje tu przedziwna atmosfera, coś pomiędzy pogrzebem w hali do koszykówki a dobrze zorganizowaną sektą przygotowującą się do pożegnania z tym światem. - Oczy w dół, panie i panowie - mówi Tracey. - Jeden i cztery, czternaście. Trzy i dwa, trzydzieści dwa. Para czwórek, czterdzieści cztery...

Tempo jest bezlitosne. Dziabię dziabakiem, ale ledwo nadążam. Rozglądam się szybko i widzę, jak srebrne baseballówki jedną ręką piszą SMS-y, a drugą dziabią. Wyobrażam sobie, że ta część ich mózgu, która odpowiada za rozpoznawanie cyfr, jest wielką pulsującą masą przetrenowanej substancji szarej.

 - Cztery i dziewięć, czterdzieści dziewięć.

Z drugiej strony sali dobiega mało entuzjastyczne "aha".

W sali rozlega się zbiorowy pomruk frustracji, zazdrości lub nieskrywanej nienawiści, kiedy Tracey potwierdza wygraną.

 - Zgadza się.

 - Tysiąc funtów starcza na Boże Narodzenie - wyjaśnia kierownik po zakończeniu pierwszej gry. - Pięć tysięcy zmienia życie. Niektórzy z tu obecnych są wyjątkowo sprytni. Potrafią liczyć.(...)

 - Dla tych z was, którzy zostają, zaczynamy party bingo - mówi Tracey. Nie decyduję się zostać. Gdy Stockland Green łączy się z Wolverhampton, Rotherham i innymi cichymi katedrami bingo, pełnymi wytrzeszczających oczy graczy w czapeczkach baseballowych, ja wychodzę. Okazuje się, że dwa miliony starych ludzi mogą się jednak mylić.

Liverpool wygrywa życie nocne

 - Liverpooowelll. Właśnie tu - powiedział mój kolega z Liverpoolu i tak, najmocniej przepraszam za akcent. W sondażu dotyczącym angielskich miast Liverpool zwycięża w kategorii życia nocnego. I nie jest to sondaż przeprowadzony wśród mieszkańców tego miasta. To sondaż sondaży. Liverpool zawsze wygrywa w ankietach dotyczących życia nocnego. Każdy, kogo pytałem, się z tym zgadzał. Te stereotypy, że samochody ze skradzionymi kołami, że bijące się ortalionowe dresy parodiowane w telewizji... to już nieaktualne. Liverpool jest efektowny, olśniewający, wyrobiony, właśnie tu.(...)

Kiedy ostatnim razem byłem w Liverpoolu, były tam zrewitalizowane tylko doki. Te resztki wyjątkowej świetności zamieniono w dzielnicę restauracyjną z obszarami zamkniętymi dla ruchu samochodowego, z butikami i, zabijcie mnie teraz, wspominkami Bitelsów. W ciągu minionych kilku lat rewitalizacja przestrzeni miejskiej rozciągnęła się od rzeki Mersey do miasta. Liverpool jest teraz ogromnym szklanym multipleksem krzyżujących się pasaży aż do Hope Street. Są tam kina, hotele, galerie i onieśmielające sklepy projektantów sprzedających koszulki za tysiąc funtów, buty sportowe za trzysta pięćdziesiąt funtów i podbite futrem dziecięce kombinezony narciarskie firmy Moncler za czterysta funtów. A także salony fryzjerskie, mój Boże, ileż ich tu jest.

W salonie Barbary Daley, ulubienicy żon i dziewczyn piłkarzy, ich córek i dam dworu, najważniejsze są włosy, a dziś, w piątek, atmosfera jest naelektryzowana (ale w pozytywny sposób, nie chodzi o naelektryzowane włosy). Zaczyna się weekend i w menu widnieje pełen wybór pielęgnacji włosowej. Można zrobić: trwałą, częściowe prostowanie Xtenso, jasne pasemka, ciemne pasemka, farbowanie odrostów, maseczki wzmacniające i odmładzające, doczepiane rzęsy, lakier hybrydowy na paznokcie, maskę algową, sztuczną opaleniznę, farbowanie rzęs, trwałą na rzęsy, woskową depilację twarzy, depilację wąsika, depilację pleców, depilację hollywoodzką, brazylijską lub strzyżenie włosów. Cameron, dyrektor kreatywna ("to znaczy, że jestem bardziej doświadczona... i starsza") cały dzień modeluje włosy i robi doczepki. Jest wyczerpana.

 - Ile kosztuje przedłużanie włosów? - pytam, odrobinę nawet zainteresowany, ponieważ zawsze chciałem wyglądać jak Axl Rose, ale nigdy nie wykroczyłem poza tapir.

 - O, mój Boże. To zależy. Ludzie robią je naprawdę bardzo tanio - mówi z dezaprobatą. - Można kupić doczepki w Primarku za dziesięć funtów i zrobić je samemu. Wyglądają okropnie. Albo przyjść tu i będzie to kosztowało ponad tysiąc sto funtów.

 - Jej.

 - Od razu jest większa objętość, w stylu amerykańskim. Jestem w Liverpoolu od ośmiu lat i takie fryzury były już modne, kiedy zaczynałam. Ale co roku miasto wygląda coraz bardziej efektownie. Ludzie wydają mnóstwo pieniędzy na wyjścia. Właśnie była u nas piętnastolatka i wyszła odstawiona. Niektóre panie przychodzą dwa razy w tygodniu, w tygodniu może na modelowanie, jeżeli wychodzą gdzieś na kolację, i potem na weekend. Najważniejsza jest burza włosów. Burza włosów i wysokie obcasy.

 - Nie brzmi to zbyt, no, wie pani, feministycznie.

 - Och nie. Nie tutaj. Tu mężczyźni są mężczyznami, a kobiety kobietami. To naprawdę robi wrażenie. Wychodzi pan dzisiaj na miasto?

Oczywiście, że wychodzę. Rundka po klubach, same najlepsze lokale w Liverpoolu, a zatem w Anglii - najpierw aperitify w San Carlo, potem salsa w Alma de Cuba, chwila w Mosquito, gdzie będą "pompować", ominę Fanny and Bacardi, ponieważ klubu tej sieci tu nie ma, i na koniec Playground.

Nie ma co się rozwodzić nad szczegółami. Wystarczy powiedzieć, że kiedy dotarłem do Playground, miałem pióra we włosach, brokat pod powiekami, pęcherze na stopach, migrenę i poczucie, że nie trafiłem na dobrą noc. Wyczułem to, ponieważ drugą rzeczą, jaką słyszałem od wszystkich cały czas, było: "Trafiłeś na złą noc, stary".

Pierwszą, jaką mówił każdy, było: "W porządku, stary?", powiedziane w taki sposób, w jaki wszyscy inni mogliby spytać: "Masz jakiś problem, stary?". To nie tylko ton głosu, to towarzyszący temu język ciała. Bardzo bezpośredni. Bezpardonowy atak. Agresywne powitanie, jak kapitan Cook (najgorszy dyplomata świata) strzelający do Maorysów, kiedy pierwszy raz rzucił kotwicę w Nowej Zelandii.

Kiedy już się upewniłem, że nie dostanę od nich z główki, okazało się, że ci klubowicze lubią Liverpool. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnego innego miejsca w Anglii (z wyjątkiem może Ironbridge słynącego z pierwszego na świecie metalowego mostu i Chipping Sodbury słynącego z tego, że urodziła się w nim J.K. Rowling), którego mieszkańcy tak żarliwie mówiliby o swoim mieście.

 - Najlepsze miejsce na ziemi, no nie?

 - Dobrze się bawisz? Podoba ci się tu? Podoba, nie? No nie? No nie?

 - Lepiej niż w Londynie, co nie? No nie?

Widzicie, tutejsi mieszkańcy są autentyczni.

 - Powinieneś być tu jutro. Jutro będzie się działo, stary.

Nie żeby nic się dziś nie działo. Po prostu nie jest tak olśniewająco, szaleńczo, z trójkątami łonowymi przystrojonymi kryształkami, jak wszyscy, ale to cholernie absolutnie wszyscy mówią, że będzie jutro.

Klub dla VAGs

A potem docieram do Playground, baru, w którym członkostwo kosztuje pięćset funtów rocznie i który został niedawno otwarty w hotelu Hilton. To jest to miejsce, do którego chodzą te wszystkie Coleen, Abbey, Alexy i inne partnerki znanych piłkarzy. Alex Gerrard, nominowana do nagrody najbardziej stylowej liverpoolki roku i żona samego Steviego Gerrarda, nawet zaprojektowała kartę członkowską. Klub jest również miejscem, z którym "młoda finansjera" trafiła na nagłówki krajowych gazet w 2012, kiedy wykosztowała się na jedną butelkę szampana za sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Była to duża butelka - trzydziestolitrowa - ale od jakiegoś czasu żaden bankier w Anglii nie ośmielił się tego powtórzyć. Dziś jednak jest tu pusto.

 - Pusto tu - mówię to pięknej hostessy, która przyprowadziła mnie do stolika.

 - Jeszcze jest wcześnie - odpowiada. - I przyszedł pan w złą noc. Jutro będzie...

 - Tak, wiem.

Czekam, podpieram ścianę pustego parkietu tanecznego. Pojawia się jakaś grupka. Trzy skrzące się brokatem kobiety, które wyglądają na bardzo nieszczęśliwe z powodu niepraktycznego wyboru obuwia i... czyżby? Nie. Niemożliwe. A jednak. We własnej osobie. Ten facet z telewizji z lat osiemdziesiątych? Jakże on się nazywa? Nie pamiętam. Ale to na pewno on. Fiu, fiu. Tak olśniewający potrafi być Liverpool.

Curry w Birmingham

Kiedy byłem młody, samotny, szczęśliwy i wynajmowałem do spółki mieszkanie w zachodnim Londynie, wraz ze współlokatorami raz, dwa, a czasem nawet trzy razy w tygodniu jadaliśmy curry.

Kurczak madras, pilaw, pięć funtów dwadzieścia pensów. "Cześć, pan Matt, dla pana extra pikatne".

Przez trzy lata usiłowałem ich przekonać, że to zbyt pikantne. Trzy bolesne, piękne lata. A potem knajpka z curry zamieniła się w gastrobar serwujący krem z buraków i lody z kwiatów dzikiego bzu. W Trójkącie Balti w Birmingham nigdy by się to nie zdarzyło.

Jav, mój kaszmirski taksówkarz, "urodzony i wychowany w Brum", olśniewająco wyglądający z brodą Gandalfa i w białej szacie, nie chce nawet o tym rozmawiać.

 - Nie wiem, czemu wszyscy tak się ekscytują balti - mówi. - To przecież tylko metalowa miseczka.

Tłumaczenie Kaszmirczykowi, że wyjście na curry jest angielską tradycją, wydaje się nieco idiotyczne. Zresztą on i tak o tym wie. Zawsze trafiają mu się jacyś pasażerowie szukający najlepszego curry w Wielkiej Brytanii. Tylko mnie tak straszy.

 - Ta knajpa, o której mówisz - ciągnie dalej. - To nawet nie jest najlepszy lokal z balti, człowieku. W ogóle im nie ufam. Chcesz jechać do knajpki prowadzonej przez mojego kuzyna?

 - Nawet pan nie wie, ilu taksówkarzy mówiło mi, że powinienem jechać do lokalu ich kuzyna - wytykam mu.

 - Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. Daję słowo, jest świetny, człowieku. Tam jeżdżą wszyscy taksówkarze. To po drodze.

 - Będzie do niczego. Jak zawsze w lokalach kuzynów.

 - Nie, człowieku, poważnie, zaufaj mi...

Tak więc Jav i ja zatrzymujemy się u jego kuzyna, dwadzieścia pięć knajpek z curry wcześniej niż ta, która jak zaklina się Google, jest najlepsza. Lokal jest pusty i ciemny i zupełnie nie wygląda na najlepszą knajpkę z curry w Birmingham. Jav kontra Google. Wygląda na to, że Google wygrało.

 - Dzięki, Jav. Wygląda świetnie. - Kłamię, ale nie chcę go urazić. Nie jest urażony. Martwi się.

 - Nie, człowieku, nie ma tego dobrego kucharza - mówi, zaglądając przez okno. - To jego syn. Nie ufam mu. Trochę kawalarz.

 - Nie szkodzi. Jestem pewien, że będzie... - Jav jest już w środku, rozmawia z kawalarzem, dopytuje się, co i jak gotuje. Po chwili wychodzi, kręcąc przecząco głową i ruszamy dalej Ladypool Road, lokal kuzyna został odrzucony, a taksometr wyłączony.

 - To tu. Patrz - Oto Lahore Village. Pełno ludzi. - Wejdę i sprawdzę - mówi Jav.

 - Nie, w porządku. Wygląda świetnie.

 - To mój numer. Jeśli nie będzie dobrze, zadzwoń.

O. Mój. Boże. Musicie tam pójść. Weźcie chociaż pakorę warzywną na przystawkę. Nie burgera, te nie wyglądały tak dobrze, chociaż jedli je chyba wszyscy tam obecni.

Jeżeli chodzi o danie główne, trzymałem się planu A. Wybrałem kurczaka balti i pojawił się, zgodnie z reklamą, w prostej metalowej miseczce, pełen przypraw i gorący, w czerwonym sosie, podany ze świeżą kolendrą i czosnkowym naanem. "Autentyczna i oryginalna tutejsza kuchnia powstała dzięki egzotycznemu zestawowi ziół tworzących wyrazistą mieszankę, zmieszanych zgodnie z tradycją Pendżabu i północno-zachodniej granicy Pakistanu... by dać ci rozkosz dania, które dotknie twoich kubków smakowych", chełpi się menu. Moje kubki smakowe zostały dotknięte. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, żeby napić się mango lassi i zadzwoniłem do Java.

 - Człowieku, to było świetne.

 - Wiedziałem! Bardzo się cieszę. Przyjechać po ciebie?

 - Dziękuję.

Tradycyjny angielski pub

Ye Olde Trip to Jerusalem, jeden z kilku pubów pretendujących do miana najstarszego w Anglii, ma również sklep z pamiątkami, darmową aplikację na iPhone’a i znak w głównym barze, wypisany średniowieczną czcionką, który głosi: "Jesteśmy na Facebooku". Zanim go osądzimy, rozważmy, przez co ten lokal przeszedł, aby przetrwać ponad osiem wieków w jaskiniach pod zamkiem w Nottingham. Na przykład w 1194 roku książę Jan, wiarołomny brat udającego się na wyprawę krzyżową Ryszarda I, oblegał zamek, toczył bitwę i go zdobył. Następnie Ryszard wrócił z wakacji i go bratu odebrał. 

W 1330 roku - to już kolejny przykład - Edward III przeprowadził zamach stanu i obalił władzę swojej mamusi Izabelli Francuskiej i jej kochanka Rogera Mortimera. W 2007 roku - to zupełnie inny przykład - zakazano palenia w pubach całej Anglii. W ciągu pięciu lat po wprowadzeniu nowego ustawodawstwa zamknięto pięć tysięcy pubów. Prawdziwa rzeź, chociaż zdrowa. Te puby, które przetrwały, muszą konkurować z tańszymi alkoholami w supermarketach i tańszą siecią pubów Wetherspoons. Oczywiste jest więc, że niektóre z nich mają stronę na Facebooku. I sklep z pamiątkami. I jadłospis. Z burgerami z bizona, chutneyem figowym, pieczywem o chrupiącej skórce i sosem aioli.

Mimo sporej disneyzacji to nadal wspaniały pub. Skrywa mnóstwo przytulnych salek i wnęk. Piwo jest idealnie przechowywane. W mglisty dzień mój duży kufel Legendy pachnie mokrym psem, mokrym koniem i mokrymi paprociami, a smakuje przytulnym pulowerem. Nie ma muzyki w tle, żaden James Blunt nie śpiewa nam, że jesteśmy piękni, kiedy ewidentnie widać, że to nieprawda. Nie ma puszek z kolorowymi smakowymi drinkami. No są, ale nikt tego nie pije. No dobra, są tacy, ale większość z nas wybiera mokrego psa. Jest osiemnasta w sobotę i pełno tu starych tetryków, par w średnim wieku i studentów przebranych za Daleków (ale dowcipnisie!). Są również turyści, to oczywiste, że muszą odhaczyć na liście Stary Pub, ale dostają coś więcej niż tylko zaliczenie kolejnej atrakcji. Obserwują naszą kulturę w bezpretensjonalnym, zwyczajnym i wspaniałym wydaniu. Pub. Pół kwarty piwa. Pogawędka przy kominku o niczym szczególnym. I żadnych dziewczyn w rynsztoku ani walczących chłopców. Ani pękających pęcherzy.

Fragment książki Matta Rudda "Anglicy. Przewodnik podglądacza". Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Premiera: październik 2017 r.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama