Ziarno prawdy

Szacki skinął wszystkim głową na powitanie, podszedł do zwłok i bezceremonialnie podniósł okrywającą je folię. Kobieta. Między czterdziestką a pięćdziesiątką. Paskudnie poderżnięte gardło, innych obrażeń nie widać. Nie wyglądało to na napad, raczej na dziwaczną zbrodnię w afekcie. No, w końcu porządny trup.

Żadne zwłoki nie wyglądają dobrze, ale niektóre wyglądają gorzej. Leżąca w parowie pod średniowiecznymi murami Sandomierza denatka należała do drugiej kategorii. Jeden z policjantów litościwie okrywał nagość kobiety, kiedy na miejscu zbrodni pojawił się prokurator.

- Nie zakrywaj jeszcze.

Policjant podniósł głowę.

- Daj spokój, znałem ją od przedszkola, nie może tak leżeć.

- Też ją znałam, Piotrze. To naprawdę nie ma dziś znaczenia.

Wieloletnie przyjaciółki

Prokurator Barbara Sobieraj delikatnie rozgarnęła bezlistne gałęzie i ukucnęła przy zwłokach. Ich obraz rozmyły łzy. Widywała nieraz ciała zabitych, najczęściej wyciągnięte z wraków aut przy obwodnicy, czasami nawet martwych ludzi znanych z widzenia. Nigdy jednak nikogo, kogo znałaby osobiście. A już na pewno nie wieloletniej przyjaciółki. Wiedziała, na pewno lepiej od innych, że ludzie popełniają przestępstwa i że można paść ich ofiarą. Ale to - to nie mogła być prawda.

Reklama

Odchrząknęła, żeby przeczyścić gardło.

- Grzesiek już wie?

- Myślałem, że ty mu powiesz. Wiesz przecież...

Barbara spojrzała na niego i już miała wybuchnąć, ale zrozumiała, że Marszałek - jak nazywano w Sandomierzu tego policjanta - ma rację. Od wielu lat była przyjaciółką szczęśliwego domu Elżbiety i Grzegorza Budników. Nawet kiedyś plotkowano, że gdyby Ela swego czasu nie wróciła z Krakowa, to kto wie, niektórzy już słyszeli zapowiedzi. Plotki i stare dzieje, ale faktycznie, jeśli ktoś miał poinformować Grześka, to tylko ona. Niestety.

Zmasakrowana szyja ofiary

Westchnęła. To nie był wypadek, to nie było pobicie ani napad czy gwałt dokonany przez pijanych żuli. Ktoś musiał sobie zadać dużo trudu, żeby ją zabić, potem dokładnie rozebrać i ułożyć w tych krzakach. I jeszcze to... Barbara próbowała nie patrzeć, ale jej wzrok co chwila wracał do zmasakrowanej szyi ofiary.

Wielokrotnie przecięte w poprzek gardło przypominało skrzela, wąskie listki skóry, pomiędzy którymi widać było fragmenty żył, krtani i przełyku. Twarz nad makabryczną raną była za to dziwnie spokojna, nawet lekko uśmiechnięta, w połączeniu z niezwykłą, gipsową bielą skóry sprawiało to wrażenie nierealności, posągowości. Barbara pomyślała, że może ktoś zamordował Elżbietę we śnie albo kiedy była nieprzytomna. Uchwyciła się tej myśli, naprawdę chciała w to wierzyć.

Marszałek podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.

- Strasznie mi przykro, Basiu.

Poklepała jego dłoń. Odwróciła się, słysząc energiczne kroki kogoś zmierzającego w ich stronę. Szacki. Prokurator Teodor Szacki. Jej zdaniem największa pomyłka kadrowa w dziejach sandomierskiej prokuratury. Nawet wliczając kradnącego materiały biurowe sprzątacza i asesorkę, która okazała się uzależniona od narkotyków.

Widziana z daleka poświata błyskających policyjnych kogutów

Takie dziury mają swoją dobrą stronę: wszędzie jest blisko. Zaraz po otrzymaniu telefonu od szefowej Szacki z westchnieniem ulgi zostawił Klarę i opuścił wynajmowaną kawalerkę w kamienicy na Długosza. Mała, brzydka i zapuszczona, miała jedną zaletę - położenie. Na Starym Mieście, z widokiem na Wisłę i zabytkową szkołę średnią, którą założyli w XVII wieku jezuici.

Wyszedł z budynku i szybkim krokiem dotarł do rynku, ślizgając się na wilgotnych kocich łbach. Powietrze było jeszcze po zimowemu rześkie, ale czuło się, że to już ostatnie takie chwile. Mgła przerzedzała się z każdym krokiem i Szacki miał nadzieję, że ten dzień będzie pierwszym z pięknych, wiosennych dni. Naprawdę, potrzebował w swoim życiu pozytywnej emocji. Słonecznego ciepła na przykład.

Przeszedł przez kompletnie opustoszały rynek, minął gmach poczty, usadowionej w pięknej kamienicy z podcieniami i doszedł do Żydowskiej, widząc już z daleka poświatę błyskających policyjnych kogutów.

Poruszyło to w nim jakąś czułą strunę, ten widok szklanek we mgle był częścią rytuału. Poranny telefon, wygrzebywanie się z ciepłych ramion Weroniki, ubieranie się po omacku w przedpokoju, przed wyjściem jeszcze całus w ciepłe czoło śpiącego dziecka. Potem jazda przez budzącą się do życia stolicę, gasnące latarnie, nocne autobusy zjeżdżające do zajezdni. Na miejscu sceptyczny uśmieszek Kuzniecowa, potem trup, kawa na placu Trzech Krzyży. I starcie ze zrzędzącą szefową w prokuraturze. "Nasze gabinety są chyba w różnych wymiarach czasoprzestrzeni, panie prokuratorze".

Miasto, gdzie jest więcej kościołów niż bazarów

Mdliło go z tęsknoty, kiedy minął budynek synagogi i przytrzymując się gałęzi, zszedł po skarpie. Rudą czuprynę piczki-zasadniczki Sobieraj poznał od razu. Stała ze spuszczoną głową, jakby przyszła tutaj odmawiać modlitwę za zmarłych, zamiast prowadzić śledztwo. Otyły gliniarz trzymał rękę na jej ramieniu, łącząc się z nią w bólu. Tak jak Szacki przypuszczał - miasto, w którym było więcej kościołów niż barów, musiało odciskać na mieszkańcach bolesne piętno.

Sobieraj odwróciła się w stronę Szackiego, zbyt zaskoczona jego widokiem, aby ukryć wypełzający na twarz grymas niechęci.

Skinął wszystkim głową na powitanie, podszedł do zwłok i bezceremonialnie podniósł okrywającą je folię. Kobieta. Między czterdziestką a pięćdziesiątką. Paskudnie poderżnięte gardło, innych obrażeń nie widać. Nie wyglądało to na napad, raczej na dziwaczną zbrodnię w afekcie. No, w końcu porządny trup. Już chciał ponownie przykryć ciało, ale coś nie dawało mu spokoju. Obejrzał je jeszcze dwa razy od stóp do głów, zeskanował wzrokiem miejsce zbrodni. Coś było nie tak, coś było zdecydowanie nie tak, a on nie miał pojęcia co, i to uczucie było bardzo niepokojące. Odrzucił foliowy worek, część policjantów zawstydzona odwróciła wzrok. Amatorzy.

Już wiedział, co jest nie tak. Biel. Nierealna, niespotykana w naturze biel ciała denatki. Ale coś jeszcze.

Ktoś mógł coś widzieć

- Przepraszam, to jest moja znajoma - powiedziała za jego plecami Sobieraj.

- To była pani znajoma - odburknął Szacki. - Gdzie technicy?

Cisza. Odwrócił się i spojrzał na grubego policjanta, łysego i z sumiastymi wąsami. Jaką on miał ksywkę? Marszałek? Jakże oryginalnie.

- Gdzie technicy? - powtórzył.

- Marysia zaraz będzie.

Wszyscy tu byli po imieniu. Sami przyjaciele, psia ich mać, małomiasteczkowa sekta.

- Wezwijcie też ekipę z Kielc, niech zabiorą wszystkie swoje zabawki. Zanim przyjadą, ciało okryć, otoczyć teren w promieniu pięćdziesięciu metrów, nikogo nie wpuszczać. Gapiów trzymać jak najdalej. Jest już oficer operacyjny?

Marszałek podniósł rękę, patrząc na Szackiego jak na kosmitę i pytająco na Sobieraj, która stała oszołomiona.

- Świetnie. Ja wiem, że mgła, ciemno i gówno widać. Ale wszyscy z tych kamienic - wskazał ręką na domy przy Żydowskiej - i z tamtych domów - odwrócił się i pokazał wille po drugiej stronie parowu - mają zostać przesłuchani. Może ktoś cierpi na bezsenność, może ma chorą prostatę, może jest szaloną kurą domową i gotuje zupę przed wyjściem do roboty. Ktoś mógł coś widzieć. Jasne?

Na wsi zawsze dorodne dziewczyny

Marszałek pokiwał głową. Tymczasem Sobieraj odzyskała rezon, podeszła i stanęła tak blisko, że czuł jej oddech. Była wysoka jak na kobietę, ich oczy znajdowały się prawie na tym samym poziomie. Na wsi zawsze dorodne dziewczyny, pomyślał Szacki, czekając spokojnie, co się wydarzy.

- Przepraszam, to pan teraz prowadzi tę sprawę?

- No.

- A mogłabym wiedzieć dlaczego?

- Niech zgadnę. Bo wyjątkowo nie chodzi o pijanego rowerzystę ani kradzież komórki w podstawówce?

Ciemne oczy Sobieraj zrobiły się czarne.

- Idę prosto do Misi - wysyczała.

Szacki sięgnął do nigdy nieużywanych najgłębszych pokładów siły woli, żeby się opanować i nie parsknąć śmiechem. Boże przenajświętszy, oni naprawdę nazywali swoją szefową Misią.

- Im szybciej, tym lepiej. To ona wykopała mnie z wyra, gdzie w wariacko interesujący sposób spędzałem czas, i kazała się tym zająć.

Sobieraj przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby miała wybuchnąć, ale odwróciła się na pięcie i odeszła, kołysząc biodrami. Wąskimi i mało atrakcyjnymi biodrami, ocenił Szacki, odprowadzając ją wzrokiem. Odwrócił się do Marszałka.

- Ktoś z dochodzeniówki będzie? Czy zaczynają pracę o dziesiątej?

- Jestem, synku, jestem - dobiegło go zza pleców.

Pies z prowincjonalnej dochodzeniówki

Za nim na rozkładanym wędkarskim krzesełku siedział jakiś dziadek z wąsami - oni tutaj prawie wszyscy mieli wąsy - i palił szluga bez filtra. Nie pierwszego. Po jednej stronie krzesełka leżało kilka oderwanych filtrów, po drugiej kilka kiepów. Szacki opanował zdziwioną minę i podszedł do dziadka. Dziadek miał całkiem siwe, krótko obcięte włosy, pobrużdżoną twarz, niczym z autoportretu Leonarda, i jasne, wodniste oczy. Dobrze utrzymane skromne wąsy były natomiast kruczoczarne, co nadawało dziadkowi demoniczny, niepokojący wygląd. Musiał mieć z siedemdziesiątkę. Jeśli miał mniej, to widać w jego życiu wiele było zaskakujących zwrotów akcji. Dziadek patrzył ze znudzoną miną, Szacki stanął przy nim i wyciągnął rękę.

- Teodor Szacki.

Stary policjant pociągnął nosem, odrzucił peta na właściwą stronę krzesełka i nie wstając, podał mu dłoń.

- Leon.

Przytrzymał rękę Szackiego i skorzystał z jego pomocy, żeby się podnieść. Był wysoki, bardzo szczupły, pod grubą kurtką i szalikiem wyglądał zapewne jak laseczka wanilii - chuda, wiotka i pomarszczona. Szacki puścił dłoń dziadka i czekał na dalszą część prezentacji. Która nie nastąpiła. Staruszek zerknął w stronę Marszałka, na co tamten podbiegł w podskokach, jakby był na gumce.

- Panie inspektorze?

To chyba pomyłka. Za wysoka szarża na psa z prowincjonalnej dochodzeniówki.

- Zróbcie, co prokurator powiedział. Kielce będą za dwadzieścia minut.

- Spokojnie, to prawie sto kilometrów - zaoponował Szacki.

- Wezwałem ich godzinę temu - mruknął dziadek. - A potem czekałem, aż się państwo prokuratorstwo zwlecze. Dobrze, że krzesełko wziąłem. Kawa?

- Słucham?

- Kawę czy pan prokurator pija? Ciżemkę otwierają o siódmej.

- Bylebyśmy tam nic nie jedli.

Dziadek pokiwał głową z uznaniem.

- Młode to, przyjezdne, a uczy się szybko. Idziemy. Chcę tu być, jak dzieciaki z zabawkami się pojawią.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Zygmunta Miłoszewskiego "Ziarno Prawdy", która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.

Patronem medialnym publikacji jest portal INTERIA.PL

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kryminał | książka | morderstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama