Dakar - rajd, który zabił nawet swojego twórcę

Owiany legendą, wywołujący dreszcz emocji u każdego kierowcy i rozbudzający fantazję u każdego miłośnika motoryzacji i przygody. Prawdziwy test wytrzymałości fizycznej, charakteru oraz przyjaźni. Przesycona na wskroś magią wyprawa, którą niemal wszyscy chcieliby odbyć. Wyzwanie, które podjąć mogą jednak tylko nieliczni. Rajd Dakar - igrzyska sportów motorowych.

Książka "Rajd Dakar" autorstwa Jacka Boneckiego ukazała się 3 stycznia 2016 roku. Dzięki uprzejmości wydawnictwa BookSenso oraz autora, publikujemy jej pierwszy rozdział.

Sen, który zabija

Na świecie jest sporo legendarnych imprez sportowych, w których zwycięstwo, a często nawet sam udział, wiąże się z ogromnym prestiżem. Pomijając igrzyska olimpijskie, są to chociażby Wimbledon czy Tour de France. Nie inaczej jest z Rajdem Dakar, który budzi niezwykłe emocje od niemal 40 lat. I to pomimo że zmagania ludzi i maszyn odbywają się w najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi rejonach świata, głównie poza zasięgiem obiektywów kamer i oczu kibiców.

Pomysł na zorganizowanie tak trudnego wyzwania zrodził się w zupełnie wyjątkowych okolicznościach.  Gdyby nie odrobina szczęścia, jego pomysłodawca prawdopodobnie nie dożyłby chwili, gdy rajdowa kolumna po raz pierwszy ruszyła spod Paryża w kierunku stolicy Senegalu, otwierając fascynujący rozdział w historii sportu motoryzacyjnego.

Człowiekiem, o którym mowa, był Thierry Sabine. Pasjonat, który stworzył Rajd Paryż-Dakar i którego rajd ów również zabił. Ten francuski motocyklista był wielkim wizjonerem. Nie cofał się przed żadnym wyzwaniem. Żył marzeniami i je realizował. Jego przyjaciele wielokrotnie powtarzali, że przy nim wszystko wydawało się łatwe, a słowo "przeszkoda" rozwiewało się szybciej niż poranna mgła. Dlatego nikt w gronie kolegów nie zastanawiał się, gdy w 1977 r. zaproponował im wspólny start na motocyklach w rajdzie od Wybrzeża Kości Słoniowej do Lazurowego Wybrzeża, czyli Abidjan-Nice Rally.

Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. Jednak na terytorium Nigru, pomiędzy miejscowościami Dirkou i Madama, Thierry Sabine zgubił się na pustyni. Przez dwa dni błąkał się z motocyklem bez wody i jedzenia. Kiedy okazało
się, że zarówno jego kompas, jak i zegarek nie działają, porzucił maszynę i ruszył pieszo przez pustynię w poszukiwaniu pomocy. Helikopter ratunkowy znalazł go tylko dzięki temu, że ułożył z kamieni wielki krzyż. Francuz znalazł się na krawędzi. Był skrajnie wyczerpany.

Pojedyncze godziny, a być może nawet minuty mogły zadecydować o jego życiu. Znajomi chcieli wysłać na wydmy wyprawę ratunkową, ale ekipy ratownicze nie wyraziły na to zgody. Zachodziła obawa, że walcząc o jedno ludzkie istnienie,
narażą na niebezpieczeństwo dziesięć kolejnych. Sabine był jednak nie tylko człowiekiem, którego przez życie prowadziły pasja, marzenia i odwaga, lecz także niezwykły hart ducha i charakter wojownika. Nie poddał się, a co więcej, obiecał sobie, że jeśli przeżyje, to zorganizuje rajd. Nie jakąś tam rywalizację, ale prawdziwy test wytrzymałości fizycznej, siły charakteru i niezłomności człowieka oraz niezawodności maszyny.

Reklama


Tak narodziła się legenda Rajdu Paryż-Dakar. Trudno więc dziwić się temu, że po niespełna 40 latach wciąż budzi ogromne emocje i elektryzuje ludzi mieszkających we wszystkich zakątkach świata. Skoro podwaliną było przetrwanie na pustyni - prawdziwa walka o życie, która mogła skończyć się tragicznie - to powstała w ten sposób tradycja również musiała oprzeć się ryzyku. Balansowaniu na krawędzi, które przynosi niosące się krzykiem triumfu chwile chwały, ale i ciszę, która wypełnia pustynię, kiedy ta gasi życie któregoś z zawodników. To gra o surowych zasadach. Bez znieczulenia. Bez taryfy ulgowej. Jeśli nie umiesz grać twardo, lepiej wcale nie wychodź z domu.

Te założenia doskonale obrazuje motto, któremu hołdował Thierry Sabine: "Wyzwania są dla tych, którzy ruszają w drogę. Marzenia dla tych, którzy zostają w domu". Jego rajd miał być prawdziwym wyzwaniem. Próbą zmierzenia się ze słabościami, przesunięciem granic swoich możliwości, pojedynkiem z bezwzględną i bezduszną pustynią oraz ekstremalnymi warunkami afrykańskich bezdroży. Tutaj chłopcy z wielkimi marzeniami albo siadali na piasku, płacząc z bezradności, albo zaciskali zęby i stawali się mężczyznami, którzy nie próbują zamykać oczu, kiedy wiatr miota im piaskiem w oczy.

Takie były też założenia pierwszej edycji. Nie chodziło o szybkość, rywalizację i zwycięstwo. Rajd Paryż-Dakar miał być raczej przeżyciem duchowym. Odwoływał się do żelaznej dyscypliny, wytrzymałości, niezłomności charakteru, etosu
przygody i chęci odkrycia nietkniętej przez człowieka zakątków Czarnego Lądu. Wyzwanie miało być sprawdzianem człowieka w warunkach będących oddalonych o lata świetlne od naszej "strefy komfortu".

Taka etykieta rajdu przyciągała co roku setki śmiałków. Ludzi szalonych i pozbawionych wszelkich barier, których słowo "niemożliwe" prowokowało do obalenia tego przymiotnika. Przykładowo bracia Delefortrie na pierwszy Dakar w 1979 r. zabrali zapas ostryg i zajadali się nimi na środku pustyni w przerwie między etapami. Któż mógłby im zabronić tej chwili relaksu i gastronomicznej ucieczki od myśli o potwornym zmęczeniu psychicznym i fizycznym.


Paryż-Dakar z założenia był przedsięwzięciem niebezpiecznym zarówno dla zawodników, jak i organizatorów czy w niektórych przypadkach - również miejscowej ludności. Niemal od pierwszej edycji zabierał ze sobą tych, którzy nie odrobili rzetelnie zadania domowego - byli nieprzygotowani lub po prostu mieli pecha. Sahara jest nieprzewidywalna, a ekstremalne ściganie się po jej niezmierzonych przestrzeniach to kuszenie losu. Pewnego dnia kostucha machnęła kosą, zabierając samego Thierry’ego Sabine’a.

- Często mówiłem o nim, że to sadysta, który stworzył imprezę sportową dla masochistów. Ale my byliśmy dumni, że możemy z nim przemierzać Afrykę. Niestety, nasza wspólna przygoda trwała tylko sześć lat. To skończyło się zdecydowanie
zbyt szybko - mówił w jednym z wywiadów Jacky Ickx, wspaniały kierowca F1, sześciokrotny zwycięzca legendarnego i kultowego 24 Hours of Le Mans oraz triumfator Dakaru z 1983 r.

Nowe życie, które Thierry Sabine otrzymał na Saharze w 1977 r., trwało tylko dziewięć lat. Podczas ósmej edycji Rajdu Dakar, 14 stycznia 1986 r. jego helikopter dopadła burza piaskowa i maszyna spadła na ziemię. Zginęli wszyscy na pokładzie śmigłowca. Rajdu, zgodnie z wytycznymi organizatora, nie przerwano. I tak twórca legendarnej imprezy sam stał się legendą.

Wokół jego postaci narosło potem wiele opowieści, z których jedna mówiła o odnalezieniu jego motocykla dwa lata przed śmiercią. Tego samego, który pozostawił na Saharze, walcząc o życie. Wielu uznało to za zły omen i zapowiedź tragedii. Jakkolwiek by nie było, faktem jest, że w wieku zaledwie 30 lat Sabine otworzył drzwi do zupełnie nowego, fascynującego, ale i niebezpiecznego świata. Był pionierem w pełnym znaczeniu tego słowa, a jego wizja stała się nieśmiertelna już wtedy, kiedy 26 grudnia 1978 r. z Place du Trocadéro w Paryżu 170 śmiałków wyruszyło po raz pierwszy w kierunku Dakaru.

Niepowstrzymana machina

Od tego momentu rajd się zmieniał, prowadził różnymi trasami, docierając zarówno do Egiptu, jak i na południowy kraniec Czarnego Lądu - Republiki Południowej Afryki. Cieszył się coraz większym zainteresowaniem i przyczynił się do ewolucji  motoryzacji. Wielu producentów dostrzegło w tej rywalizacji idealny poligon do testowania nowych rozwiązań w samochodach i motocyklach. W ten sposób powstały zawodowe zespoły fabryczne. Opłacani przez cały rok kierowcy, wspólnie z mechanikami zaczęli pracować nad zbudowaniem jak najszybszych, ale przy okazji najbardziej niezawodnych maszyn, które są w stanie poradzić sobie w każdych warunkach.

Rozpoczęła się twarda walka o wynik zapewniający splendor nie tylko kierowcy, lecz także reprezentowanej przez niego marce. Pomimo to Dakar nie stracił nic ze swojego awanturniczego charakteru. Poza nieliczną grupą zawodowców  zdecydowana większość stawki to amatorzy. Marzyciele, którzy chcą sprawdzić, gdzie przebiega granica ich możliwości i czy są w stanie ją przesunąć. Pasjonaci, którzy podczas pierwszego startu zostali zainfekowani wirusem miłości do tej imprezy. Którzy żyją po to, by ponownie stanąć na starcie i którzy bez mrugnięcia okiem ponoszą ogromne wyrzeczenia, by urzeczywistnić to marzenie. Ten rajd dla wielu z nich staje się chorobą, uzależnieniem, sensem życia.


Dlatego każdy, kto dojeżdża do mety, jest się zwycięzcą. Nie ma w stawce zawodnika, który nie toczyłby morderczej walki ze zmęczeniem, wymagającym terenem, skomplikowaną nawigacją, usterkami, piaskiem, zmieniającymi się warunkami. Każdy z nich ma w sobie ogromną determinację. To cecha, a raczej jej skala, która wyróżnia dakarowca od innych ludzi.

Na drugą półkulę

Idee i piękno Dakaru nie zmieniły się, nawet gdy z powodu zagrożenia terrorystycznego wyścig został przeniesiony w 2009 r. do Ameryki Południowej. Co więcej, ten ruch, chociaż spotkał się z powszechną krytyką w środowisku rajdowym, był w pełni zgodny z założeniami Thierry’ego Sabine’a.

- On chciał stworzyć rajd, który odbywałby się na pięciu kontynentach - co roku na innym. Przeprowadził nawet rekonesans w Ameryce Południowej. Być może świat był za mały, żeby pomieścić Thierry’ego? - pytał retorycznie Frederic Herrewyn.

Na pewno nie był za mały, by pomieścić jego ideę, bo pod przymusem,  ale jednak, dzieło odważnego Francuza powędrowało w świat, lądując na dłużej w Ameryce Południowej. Ta zmiana wcale nie była jednak łatwa, bo w 2009 r. na starcie rywalizacji zabrakło wielu czołowych zawodników, którzy "obrazili się" na taką przeprowadzkę. Powstała nawet konkurencyjna impreza, nadal odbywająca się na saharyjskich szlakach i prowadząca do Dakaru nad słynne Różowe Jezioro - Africa Eco Race.

Magia supermaratonu okazała się jednak silniejsza. I dobrze, bo po drugiej stronie Atlantyku wcale nie brakuje wyzwań. Obok wymagających wydm Atakamy - najbardziej suchej pustyni świata, są tam najgorętsze rejony środkowej Argentyny, skały, wyschnięte koryta rzeczne i niebotyczne Andy. Zawodnicy jednego dnia wyjeżdżają niemal 5000 m n.p.m., by po chwili zjechać w doliny i znaleźć się w otoczeniu flory i fauny właściwej dla tropików. O poranku temperatura nieraz spada poniżej zera, by w ciągu dnia niemal doprowadzać do wrzenia wodę, którą w zbiornikach na plecach wiozą motocykliści i quadowcy.

Dzięki przenosinom rajd zyskał również na kolorycie. Trasa na ogół przecina terytoria trzech odmiennych kulturowo krajów. Od niemal europejskiej Argentyny poprzez wymieszane kulturowo Peru i Chile aż po indiańską Boliwię, szczycącą się niemal stuprocentową populacją rdzennej ludności. Tereny, przez które przejeżdża karawana pojazdów, są barwne, ciekawe, oszałamiające krajobrazowo, a przy okazji bardziej cywilizowane niż w Afryce. To z kolei sprawia, że rywalizacja stała się znacznie bezpieczniejsza niż po drugiej stronie Atlantyku.

Bliskość cywilizacji oczywiście odbiera rajdowi słynny awanturniczy charakter, ale z drugiej strony otwiera go dla kibiców. Na południowoamerykańskich trasach można spotkać zdecydowanie więcej widzów, dla których przejazd rajdu to wielkie wydarzenie. Przy trasie odcinków specjalnych w wielu miejscach ustawiają się mieszkańcy okolicznych wiosek i miasteczek, którzy sobie tylko znanymi ścieżkami potrafią dotrzeć w miejsca gwarantujące najlepszy widok na pędzące przez  bezdroża pojazdy.

Największe zainteresowanie budzą już tradycyjnie ciężarówki, które osiąganymi prędkościami nie ustępują samochodom osobowym. Faworytami miejscowych są z kolei jadący zaraz za motocyklistami quadowcy, pośród których mają wielu swoich reprezentantów.

Dakar to wielkie widowisko, transmitowane przez wszystkie lokalne telewizje, na którym zarabia niemal każdy. Na pierwszym miejscu oczywiście organizatorzy, którym rządy krajów, przez które przejeżdża rajd, płacą niebagatelne sumy za promocję turystyczną. To jednak nie tylko zysk marketingowy oraz sposób na przyciągnięcie turystów, lecz także zapewnienie zarobku kilku tysiącom mieszkańców, pracujących przy zabezpieczaniu trasy, na biwakach czy przy transporcie sprzętu.

To w tej chwili wielkie logistyczne przedsięwzięcie, które przemieszcza się w niesprzyjającym, obcym terenie z prędkością kilkuset kilometrów na dobę przez dwa tygodnie. Taka  współczesna karawana liczy ponad 2000 ludzi i, co ciekawe,  wszyscy jej uczestnicy działają pod presją czasu, a także w warunkach ogromnego deficytu snu. Najważniejszy jest zawodnik - on musi mieć sposobność do regeneracji. Jednak kiedy śpi, wszyscy pozostali pracują: mechanicy, służby  medyczne, dziennikarze, osoby odpowiedzialne za logistykę, a nawet kucharze.

Życie, które toczy się 24 godziny na dobę, to element, który w Rajdzie Dakar obecny jest od lat i którego doświadczają również nasi reprezentanci. Polacy od początku wieku coraz częściej i liczniej zasilają stawkę zawodników. Powoli zaczynają też pokazywać swoją siłę i możliwości. Od jakiegoś czasu w Ameryce Południowej mówi się o "polskiej mafii", która przebojem wdarła się do czołówki niemal we wszystkich klasach. Powstał nawet projekt reprezentacji Polski w rajdach  terenowych firmowany przez Polski Związek Motorowy, który na razie ma głównie ideologiczną podbudowę. Być może w przyszłości zacznie funkcjonować jako drużyna narodowa, wspierająca młode talenty i stwarzająca im możliwości rozwoju. Już teraz stała się znakiem rozpoznawczym naszych rajdowców pośród innych nacji.

W rywalizacji motocyklistów od lat swoją renomę budowali Jacek Czachor, Marek Dąbrowski i Jakub Przygoński, którzy przesiedli się do samochodów, by podążyć śladami naszego najlepszego kierowcy w tej klasie - Krzysztofa Hołowczyca. "Hołek" kilka razy otarł się o podium, by tuż przed zakończeniem kariery osiągnąć wymarzone trzecie miejsce w 37. edycji zmagań w 2015 r.

Ten sam rajd okazał się niezwykle szczęśliwy dla Rafała Sonika, który po tym, jak trzykrotnie stał na podium w klasie quadów, wreszcie osiągnął szczyt i stał się pierwszym Polakiem, który wygrał Dakar indywidualnie. Wcześniej, w 2012 r. słynną już figurkę Beduina wzniósł nad głową Dariusz Rodewald - mechanik pokładowy, startujący w Dakarze jako załogant Holendra Gerarda De Rooya.

Z Polski niemal co roku na Dakar przyjeżdża również bardzo mocna załoga ciężarówki w składzie: Jarek Kazberuk i Robin Szustkowski. To reprezentanci Szkoły Mistrzów, która powstała w obrębie jednego z dwóch profesjonalnych zespołów rajdowych, którymi możemy się pochwalić. Ten, o którym tutaj mowa, to LOTTO Team. Drugi, a w zasadzie pierwszy, bo to zespół, który przecierał dla Polski dakarowe szlaki, to Orlen Team.

Dzięki coraz lepszym startom naszych reprezentantów Rajd Dakar zwrócił również uwagę polskich telewizji, które starają się co roku o licencję na transmitowanie zmagań. Kolumnie towarzyszą również liczni reporterzy, dziennikarze i fotografowie znad Wisły, którzy na bieżąco relacjonują zmagania sportowe, ale przede wszystkim pokazują tę rywalizację jako zjawisko wielowymiarowe.

Będąc tysiące kilometrów od miejsca zawodów, możemy niemal poczuć zapach i smak skwierczącego nad żarem asado, przypatrywać się  barwnemu i roztańczonemu tłumowi Boliwijczyków czy zobaczyć zapierające dech w piersiach widoki. Na ekranach, w gazetach i w internecie oglądamy radość i łzy, zwycięstwa i tragedie, potworne zmęczenie, kurz oraz rozbite czy nawet spalone maszyny. A obok tego uśmiechnięte twarze indiańskich dzieci, leniwie toczące się życie pasterzy albo Ocean Spokojny bijący majestatycznymi falami w podnóża potężnych chilijskich wydm.

Bardzo trafnie określił to Rafał Sonik, który stwierdził, że "Dakar  to życie przeżywane w dwa tygodnie". A któż nie chciałby żyć wiele razy?!


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy