Duży w Maluchu: Jakub Kawalec z Happysad

Filip Nowobilski nie zwalnia tempa. Do swojego białego retromobilu zaprosił on frontmana grupy Happysad Jacka Kawalca. Ich wspólna przejażdżka po Krakowie obfitowała w szczere wyznania, o których pojęcia nie mieli nawet najwierniejsi fani zespołu. Zapraszamy!

Filip Nowobilski: Kiedy ostatni raz siedziałeś w maluchu?

Jakub Kawalec: Kurczę pieczone, maluch był moim pierwszym samochodem. Dostałem go od rodziców za to, że zrobiłem prawo jazdy. To był chyba 1996 rok. Jeździłem tym dwudziestolatkiem dobre dwa lub trzy lata, czyli... w ubiegłym wieku.

Dlaczego się przeprowadziłeś do Warszawy? Chciałeś być bliżej showbiznesu?

- Nie, jak przeprowadzałem się do stolicy to byłem człowiekiem kompletnie niczym nie zajętym. Skończyłem studia i swój długoletni związek. Popadłem w czarną dziurę i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Stwierdziłem, że muszę wszystko zmienić i jeśli tego nie zrobię to ugrzęznę mentalnie. Zespół już wtedy istniał, ale bardziej na zasadzie kumpelskich spotkań z gitarą, a nie formy koncertowo-wydawniczej. Poza tym chciałem zarabiać pieniądze, a perspektywy w Warszawie były bogatsze. W Krakowie szukałem pracy przez pół roku i nic z tego nie wyszło.

Ile lat byłeś z tą dziewczyną?

- Z sześć, sześć i pół...

Po jakim okresie czasu przychodzi taki kryzys?

- Myślę, że właśnie sześć, siedem lat to taki moment, kiedy wydarzyło się już wszystko, a to, co jawi się na horyzoncie nie jest już atrakcyjne. To sprzyja pewnym rozluźnieniom, które nie powinny mieć miejsca.

Mówisz o wierności?

- O wierności, o przestrzeni dla siebie.

Reklama

Uważasz, że związki nie są dla każdego?

- Każdy związek najłatwiej jest oceniać z perspektywy czasu. Nie da się tego stwierdzić po dwóch latach. Takie refleksje nachodzą nas najczęściej po jego zakończeniu.

Masz jeszcze kontakt z tą dziewczyną?

- Tak, zwłaszcza, że internet ułatwia takie sprawy. Nie jest to jednak kontakt zażyły, którym można by się chwalić. Raczej klasyka w postaci złożenia sobie życzeń na urodziny.

Jakub Kawalec zajął wreszcie miejsce za kierownicą białego Fiata 126p. W mig przypomniał on sobie, że właśnie ten samochód był dyżurną furą kapeli Happysad.

- Wtedy nazywaliśmy się jeszcze Happysad Generation i maluchem przewoziliśmy wszystko - perkusje, piece. Był po prostu jak nasz van. Na koncert w Końskich pojechaliśmy w cztery lub nawet pięć osób - na "nielegalu" - włącznie z gitarami. Wszystko w maluchu. To była wyższa szkoła załadunku...

Pozostając przy szkole wyższej. Kuba i Filip podjeżdżają pod krakowski Uniwersytet Ekonomiczny, dawnej Alma Mater lidera grupy Happysad. Kawalec przyznaje, że nie był w progach tej uczelni już kilka dobrych lat.

- Czułem źle wybrałem. W ogóle moja grupa nadawała na innych falach i przeżyłem rozczarowanie, bo w liceum miałem zgraną paczkę, cała klasa była fantastyczna. Tutaj nie każdy chciał się bliżej poznać. Cały rok się przemęczyłem mówiąc sobie, że zmienię studia. Po strasznej sesji letniej stwierdziłem, że nie ma już nawet o co walczyć.

Przyszedł wrzesień i postanowiłem wszystko poprawić. Na drugim roku trochę się poprawiło. Pozmieniały się grupy, pojawili się kumple oglądający podobne filmy i wypady na piwo...

Nigdy nie byłem natomiast typem "klubowca". Wkurzały mnie zadymione lokale i śmierdzące kurtki po wyjściu z nich. Nie czułem tego.

A teraz niebezpieczne lokale. Ja co tydzień słyszę, że w Krakowie został ktoś dźgnięty nożem...

- Maczetą.

No tak, maczetą. Uważasz Kraków za niebezpieczne miasto?

- Kraków ma taką reputację. Bierze się to chyba z jego różnorodności. Społeczeństwo się rozwarstwia. Nawet te negatywne emocje, od których aż kipi w internecie w końcu znajdą ujście w prawdziwej, a nie tej wirtualnej przestrzeni...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy