Ruble nad Moskwą i inne historie, czyli nieznane oblicze Jurka Owsiaka

Podróżowanie to jedna z pasji Jurka Owsiaka /Krzysztof Sokołowski /materiały prasowe
Reklama

Jurek Owsiak jest doskonale znany jako charyzmatyczny lider Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Festiwalu Woodstock. Ale kto zna jego drugie oblicze? Kto wie, że jest nie tylko urodzonym gawędziarzem, ale też zapalonym podróżnikiem? Swoją bardziej prywatną stronę odkrywa przed czytelnikami w wydanej niedawno książce pt. "Jurek Owsiak - obgadywanie świata".

O oratorskich umiejętnościach pomysłodawcy WOŚP wie każdy, kto próbował przeprowadzić krótką rozmowę z Jurkiem Owsiakiem. Często zamienia się ona w pełną anegdot i nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść, a minuty płyną szybko, nic nie robiąc sobie z wcześniejszych ustaleń na temat ram czasowych spotkania.

Dobry gawędziarz byłby jednak potwornym nudziarzem, gdyby nie miał pasji i zbioru gotowych do opowiedzenia historii. A Jurek Owsiak ma ich pod dostatkiem, szczególnie jeśli chodzi o podróże. Nie ma cienia przesady w stwierdzeniu, że przejechał cały świat, docierając m.in. w Himalaje, do afrykańskiej dżungli czy do Wietnamu.

Reklama

"Obgadywanie świata" to wartka relacja z najbardziej elektryzujących z tych wyjazdów.

Znajdziemy tu m.in. odpowiedź na pytanie, jak przemycał alkohol przez libijską granicę i dlaczego postanowił przenieść Woodstock do Polski. Jest też opowieść o tym, co przed laty spotkało go w Moskwie - jej obszerne fragmenty publikujemy poniżej. Owocnej lektury!

Przeczytaj fragment książki pt. "Jurek Owsiak. Obgadywanie świata":

Ruble nad Moskwą

Michał Lorenc zadzwonił do mnie z pytaniem, czy nie zechciałbym sfilmować, jak nagrywa muzykę do filmu "Osaczony", w którym główną rolę grał Mickey Rourke. Jeżeli tylko będę chciał, powiedział, zaprasza mnie do Moskwy, gdzie w Mosfilmie, największej wytwórni filmowej Rosji, będzie z orkiestrą rejestrował swoje kompozycje.

Lorenc miał w życiu cudowny epizod związany z muzyką filmową. Zaczęło się od serialu "Przyjaciele" w reżyserii Andrzeja Kostenki, który to serial powstał za późnego Gierka, ale opowiadał o latach pięćdziesiątych w Polsce - latach, które obecnie wracają w kinie do łask poprzez swój design i wspomnienia. Filmy o takim anturażu pokazują świat, w którym Polska tkwiła zanurzona po uszy i który na szczęście jest już za nami, bo to był niewesoły czas budowania socjalizmu przy użyciu wielkiej brutalności.

Ale mimo tej ponurej pamięci oraz historii wielu ludzi ogląda dzisiaj te filmy z odrobiną nostalgii, bo to był jednak czas ich młodości. Ja też lata pięćdziesiąte wspominam pogodnie poprzez kretonowe sukienki mojej mamy czy gazetę "Przekrój", którą wszyscy kochaliśmy - najpiękniejszy chyba tygodnik na świecie.

(...)

Pamiętam tekst przeczytany w "Przekroju", chyba w latach sześćdziesiątych, o tym, jak to Związek Radziecki za dwadzieścia lat przejdzie wreszcie do pełnego komunizmu. Jego autor dowodził, że społeczeństwo, które właśnie wychowuje się w Związku Radzieckim, w przyszłości będzie żyło w ustroju w pełni komunistycznym, co miało znaczyć, że wiele rzeczy ludzie będą mieli za darmo: mieszkania, żłobki, obiady w pracy i w szkole, naukę, służbę zdrowia...

Za darmo miały być dobra niezbędne każdemu człowiekowi do życia - choć nam, którzyśmy mieli dożyć tej szczęśliwości, powszechnie było już wiadomo, że jak dla wszystkich ma być za darmo i po równo, to takie równouprawnienie i przeciętność kończy się zawsze jednym rowerowym kołem. Przy takiej sprawiedliwości człowiek nigdy nie będzie miał czegoś w całości, bo nigdy nie starczy rowerów dla wszystkich.

W takim właśnie nostalgiczno-problematycznym, ale dobrym klimacie i stylu nakręceni zostali "Przyjaciele", do których Michał napisał bardzo czytelną muzykę, kojarzącą się dobrze z aktorami i ich losami. Ten serial wiernie odtwarzał życie studentów w latach pięćdziesiątych, rzeczywistość organizacji studenckich, przymusy różnych wariackich działań w imię Polski Ludowej czy dramaty ludzi, którzy jeszcze niedawno walczyli w Powstaniu Warszawskim, a teraz musieli stoczyć walkę z codziennością nielogiczną i utopijną.

Muza do tego serialu była tak dobra, że choć w Polsce wybuchł stan wojenny, wydano ją we Francji na płycie, co dla Michała było artystycznym szokiem, bo: "Coś takiego, mam na koncie płytę wydaną na Zachodzie!", a równocześnie szokiem finansowym.

Za pieniądze z tej płyty natychmiast kupił sobie w przepięknej Francji volkswagena golfa i także natychmiast stuknął go w Warszawie. Zaliczył dzwon i dopiero wtedy wyszło, że samochód ma maskę zrobioną z tak zwanej mastyki, czyli rodzaju żywicy, bo raz już był potężnie rąbnięty, ale został polepiony, ugładzony i starannie polakierowany. Tym razem więc nie polskie, lecz francuskie cwaniactwo wrzuciło facetowi z Polski coś, co chciał wtedy posiadać najbardziej, czyli dobry samochód.

Międzynarodowe słowo "kamera"

Kiedy Michał dostał zamówienie na kolejną muzę, tym razem do dużej hollywoodzkiej produkcji reżyserowanej przez Jurka Bogajewicza, zaproponował nam wyjazd z kamerą.

- OK, jedziemy - powiedziałem.

Nigdy jeszcze nie byłem w Moskwie, nigdy nie byłem ani w Związku Radzieckim, ani w Rosji, która wtedy zastąpiła w nazwie Związek Radziecki, więc ahoj, przygodo. Zapakowaliśmy z moim operatorem Adasiem Sokołowskim potrzebny nam sprzęt, przede wszystkim wielką kamerę Betacam, a ponieważ chcieliśmy, żeby podczas podróży czuła się bezpiecznie i żebyśmy mogli być o nią spokojni, schowaliśmy ją do kejsiaka, czyli wielkiego plastikowego pudła, które jest tak ogromne, jakby w środku miała się znajdować tratwa ratunkowa dla wszystkich pasażerów Titanica. Pudło istotnie było solidne, wyprofilowane, bardzo szczelne i robiło duże wrażenie. Jak się okazało, był to nasz ogromny błąd.

Bo gdy wylądowaliśmy w Moskwie, pudło z kamerą rzeczywiście zrobiło ogromne wrażenie, ale niestety odwrotne do naszych intencji: celnicy natychmiast nam je zatrzymali i spytali, co jest w środku.

- No, tam jest kamera Betacam - odparliśmy.

- A czy wy macie prawo wwozić tę kamerę na teren Federacji Rosyjskiej?

Pytanie mocno nas zaskoczyło, bo oczywiście nie mieliśmy żadnych kwitów z jedenastoma podpisami i dwudziestoma pięcioma pieczątkami pozwalającymi nam wwieźć tę kamerę do Rosji. Zaczęły się więc długie ustalenia, co mamy w ich przyjaznym kraju kręcić, gdzie mamy kręcić, jak długo mamy kręcić, a także kto w ogóle nas zaprosił... Powiedzieliśmy oczywiście, że my do Mosfilmu.

Tłumaczyliśmy, że robimy reportaż o nagrywaniu muzyki i mamy w planie tylko jeden dzień zdjęć i dwie noce w hotelu, a więc kręcimy, zbieramy się, wylatujemy i już nas tu nie ma. Nie będą mieli z nami żadnego problemu. Ale jeśli zatrzymają nam kamerę, to wtedy my będziemy mieć problem, bo nie mamy urządzenia, żeby zarejestrować to, co mamy zarejestrować. Zostawiają nas wtedy kompletnie w czterech literach. Więc wbijamy to celnikom do głów, jednak na nich nasze wyjaśnienia nie robią żadnego wrażenia.

W tym czasie ja, stojąc za Adasiem, który głównie się wykłócał i próbował z nimi dojść do kompromisu, byłem w dodatkowym stresie, bo wiozłem w mojej podręcznej torbie kilkadziesiąt tysięcy rubli, wielką pakę banknotów, która realnie nie była wiele warta. Objętościowo owszem, wyglądała imponująco, lecz za jednego dolca płacono wówczas w kantorach chyba około dziesięciu tysięcy rubli, więc cała ta papierowa masa miała wartość pewnie dziesięciu dolarów, nie więcej.

Nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobić i czy w ogóle są jeszcze na cokolwiek wymienialne, więc pałętały się w fundacji, a tu naraz jechałem do Rosji, więc wszyscy stwierdzili, żebym je wziął i zawiózł do źródła. A nuż może uda się z nimi zrobić coś sensownego? Teraz jednak stałem w niezłym nerwie, bo jeśli któremuś z tych celników, którzy przyczepili się do naszej kamery, zechce się zajrzeć także do torby? Wtedy w ogóle mogą nas uznać za przemytników i organizatorów jakiejś cudacznej kontrabandy.

Kamerze oczywiście nic nie pomogło, celnicy położyli na niej łapę i kazali nam iść za sobą, żeby ją zdeponować. Zawezwaliśmy oczywiście na odsiecz rosyjskich menedżerów nagrania, którzy czekali na nas na lotnisku, ale i oni nic nie wskórali. Celnicy byli nie do ugryzienia, nic nie działało. Dźwignąłem więc skrzynię z kamerą i taszczę ją za celnikiem do magazynu.

Lotnisko w Moskwie na nowo się wówczas budowało i remontowało, wzdłuż i w poprzek pozagradzane było ściankami z dykty opatrzonymi znakami, że przejścia nie ma, absolutnie zabronione. Ludzie oczywiście ciągle się przy nich kręcili, skracali sobie drogę i je przekraczali, mój celnik też poszedł na przełaj i w ciemno, a ja pobiegłem za nim.

I tak wściekły na maksa doszedłem do kobity, która miała zdeponować nasz bagaż. Przyjęła mnie dosyć ponuro, półsłówkami spytała, o co chodzi. Otworzyłem wieko i pokazałem jej, że w środku jest kamera, ale kiedy podała mi kwit, na którym było napisane: "pudło", nie wytrzymałem i się wku... Bo w tym pudle to moglibyśmy potem znaleźć jednego buta, więc dawaj, zacząłem się z nią wykłócać, że chcę, żeby na kwicie napisała "kamera". Ona też niezadowolona, też pomrukująca, w końcu coś dopisała po rosyjsku.

Czytam, rosyjskiego nie znam, ale międzynarodowego słowa "kamera" nie widzę, więc dalej się domagam, że chcę "kamerę", niemal na migi jej pokazuję, że tu, na tym kwicie ma być napisane słowo "kamera". Ona też już wściekła dopisała to moje "kamera", a ja absolutnie rozdygotany, podszyty myślą, że nic z tej podróży nie wyjdzie, podpisałem się pod tym, co ona napisała. Ale nie mogłem się powstrzymać i szybko dopisałem jeszcze: "A ch... wam w du...". Kobita wzięła ten kwitek, popatrzyła na niego i kiwnęła głową, bo też nie wiedziała, co tam napisałem, po czym schowała go, a ja pognałem do mojej ekipy.

Co za dolary, co za ruble

Jechaliśmy taksówką do hotelu źli, głośno dyskutujący, przeklinający na czym świat leży, gdy jeden z tych menedżerów, którzy po nas wyjechali, nagle spytał:

- O jaką kamerę chodzi?

- Betacam - mówimy.

- No a jakbyśmy załatwili taką Betacam, na ile byście ją chcieli? Ile potrzebujecie czasu, żeby nakręcić materiał?

- Na cztery godziny musimy ją mieć - stwierdza Adaś.

- Dobra. Sto dolarów.

Aż podskoczyliśmy.

- Ile?

- Sto dolarów i będzie kamera.

Sto dolarów wtedy w Rosji to były potężne pieniądze, ale dla nas też nie były małe. Nie było się jednak nad czym zastanawiać, innego wyjścia nie mieliśmy.

- Dobra - mówimy w końcu - niech będzie sto dolarów, ale dodacie jeszcze taśmy Betacam i wszystko to do nas dowieziecie.

- OK - powiedzieli.

Wysadzili nas przy pokomunistycznym hotelu, który był dokładnie taki jak w opowieściach znajomków wracających z Rosji czy ze Związku Radzieckiego. Jego elegancja składała się z marmuru i duraluminiowych drzwi, ale nic w nim nie stykało. Marmur był już zapyziały, tak samo zresztą jak hol czy winda, drzwi źle chodziły i wszystko było nietknięte nawet ogólnym serwisem.

W recepcji od razu nas uprzedzono, że nie ma ciepłej wody, bo jest awaria, ale jeżeli chcemy się napić herbaty, możemy ją zamówić u pani etażowej. Bo na każdym piętrze siedziała za biurkiem kobieta pilnująca, która nazywała się etażowa. Dobrze, że kaloryfery były ciepłe, bo była zima, śnieg i mróz. Pojechaliśmy na siedemnaste piętro i oczywiście zrobiliśmy w pokoju wielką bibę, żeby zapomnieć, że nie mamy kamery i nie wiemy na pewno, czy jutro mieć ją będziemy.

A potem pod wpływem całego tego balu zrobiliśmy coś, co absolutnie było warte zrobienia w Moskwie i co było największą przyjemnością, jaka mogła nas tam spotkać: powtórzyliśmy przepiękną scenę z Mistrza i Małgorzaty, kiedy nad Moskwą latały czerwońce. Wyjęliśmy paczki z rublami, starannie policzone i zapakowane po sto, i z siedemnastego piętra nocą powyrzucaliśmy je przez okno, żeby latały nad Moskwą. I muszę powiedzieć, że był to przepiękny widok, bo ruble wylatywały z naszych rąk niczym gołąbki pokoju, rozwiewały się, leciały i znikały w ciemności.

Byliśmy przeszczęśliwi, bo rzucaliśmy nimi dość długo i z całej wypchanej nimi torby ocaliliśmy tylko jedną spiętą gumką kupkę, żeby następnego dnia dać ją w prezencie Jurkowi Bogajewiczowi. Jurek spał w tym samym hotelu, więc kiedy dowiedział się, co zrobiliśmy, niemal płakał, że nie miał wiedzy, co dzieje się obok. Bo kto nie chciałby tak machać rublami i wyrzucać je nocą nad Moskwą, nad Rosją?

Słabowite uzębienie, Ave Maria i szklanka szampana

Rano pojechaliśmy do Mosfilmu. Historia tej wielkiej radzieckiej wytwórni, w której wyprodukowano parę tysięcy filmów, była wtedy historią upadku. Widać było, że Mosfilm po prostu zdycha, że wszystko w nim jest słabowite i nie może wydolić, a łapanie takich okazji jak zrobienie muzyki dla amerykańskiego filmu to jedyna szansa, żeby jakoś mógł trwać, żeby w ogóle miał jakieś pieniądze.

Dyrygent orkiestry, która miała grać, okazał się wspaniałym człowiekiem i profesjonalnym muzykiem, który w pewnym momencie, w przerwie między nagraniami, opowiedział nam po polsku swoją historię. Bo znał polski, nauczył się go, czytając właśnie "Przekrój", i nie tylko, że się nauczył, ale jeszcze zazdroszcząc nam, że żyjemy w PRL-u w standardach, które dla niego były standardami absolutnej wolności, wolnej duszy, wolnej sztuki i wolnej muzyki, po uszy zakochał się w Polsce.

Kiedy jako pierwszy w ZSRR zaczął grać utwory Krzysztofa Pendereckiego, czyli puścił wodze muzycznej fantazji i awangardy, która absolutnie nie była wtedy muzyczną deklaracją Związku Radzieckiego, poniósł za to srogą karę, jak twierdził, bo na pięć lat został odsunięty od zawodu. Ale Polskę kochał nadal mocno i ciągle miał do nas dużo uczucia.

Orkiestra Mosfilmu pod dyrekcją Krymskiego była wyśmienita, świetnie wyszkolona i zdyscyplinowana, bo jak się okazało - składała się z najznakomitszych muzyków moskiewskiej filharmonii. Wszyscy oni szukali wtedy pracy przynoszącej jakikolwiek godziwy zarobek i zatrudniali się w takich miejscach jak Mosfilm.

Mający kasę przedsiębiorcy czy biznesmeni, ktokolwiek, kto zażyczyłby sobie jakiejś klasycznej, symfonicznej muzy, ale też powiedzmy jakiegoś kwartetu smyczkowego czy blachy, mogli wtedy wybierać i przebierać wśród rosyjskich muzyków symfonicznych z najwyższej półki. Instrumenty, na których grali, też były wiekowymi, najznakomitszymi instrumentami historycznymi na świecie, bo kiedy Armia Czerwona zwycięsko szła przez Europę, Stalin dał swoim wojskowym komisarzom od zawłaszczania cennych rzeczy carte blanche na ich zbieranie, czyli najczęściej zabieranie.

Z najlepszych z nich miano potem stworzyć też najlepszą w Rosji symfoniczną orkiestrę, więc sowieccy żołnierze wszystko, na co tylko trafiali, skrupulatnie rekwirowali. Kręciliśmy zatem na tej naszej pożyczonej kamerze Betacam reportaż z nagrywania w Rosji polskiej muzyki do amerykańskiego filmu, gdy nagle wydarzyło się coś niesamowitego. Przyszedł czas na minicasting dla dwóch solistek. Planowano wybrać spośród nich tę, która miała zaśpiewać do filmu specjalnie skomponowaną przez Michała pieśń Ave Maria.

Pierwsza solistka, elegancka panią w słusznym wieku, odśpiewała Ave Maria bardzo pięknie, reprezentowała się też bardzo godnie. Za to u drugiej solistki tym, co rzucało się w oczy, było bardzo słabe uzębienie, a zaraz potem zwracał uwagę przedziwny strój, mieszanina polskiego jeansu i swetra z torebką w ręku. Tak przedziwnie ubrana stanęła na scenie i zaśpiewała mało, że pięknie, mało, że fantastycznie. Ona zaśpiewała Ave Maria niezwykle, światowo i rewelacyjnie!

Wyrzuciła z siebie taki głos, że po jej wykonaniu wszyscy stwierdzili, że chyba nie trzeba już robić dubla, nie ma po co, a jeśli ostatecznie go zrobiono, to tylko po to, żeby zaistniał formalnie. A następnie odbyła się transakcja i kątem oka widziałem, jak kierownik orkiestry wyjął z kieszeni pięćdziesiąt dolarów, dał jej, pani bardzo się ucieszyła, wzięła banknot, schowała go do torebki i dygnęła. Potem została zaproszona do małego stoliczka, przy którym rozlano do szklanek szampana, piliśmy go aż pod denko i pani z pięknym głosem wciągnęła go jednym haustem, po czym jeszcze raz dygnęła i poszła.

A ja, gdy przypominam sobie ten moment, do dzisiaj zastanawiam się, czy w tej pani nie ujawniła się czasem istota rosyjskiej kultury w jej ówczesnej nędzy. Kultury, która wytworzyła ludzi absolutnie mistrzowskich, obdarowanych jednak takimi właśnie odruchami. Bo ta pani pijąca duszkiem ze szklanicy szampana była jak kropka nad i.

"Jurek Owsiak. Obgadywanie świata". Wydawnictwo Znak 2017

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy