Yungas road: Oszukać śmierć na rowerze

Peru ma swoje Machu Picchu, Brazylia karnawał w Rio i pomnik Chrystusa, a Boliwia Drogę Śmierci. Ten osiemdziesięciokilometrowy odcinek jest jednym z najbardziej fascynujących, ale i zdradliwych miejsc na kontynencie. Tym bardziej, że śmierć w nazwie wcale nie jest wyłącznie pustym sloganem przyciągającym turystów z całego świata. A przyciąga ich tak bardzo, że niektórzy zostają tam już na zawsze.

Przejechać drogę krzyżową

Na początek trochę faktów. Powstała w latach 30. XX wieku droga łącząca Coroico z La Paz została zbudowana przez paragwajskich więźniów wojennych pojmanych w trakcie Wojny o Chaco (konflikt pomiędzy Paragwajem a Boliwią o sporny obszar mylnie uznany za bogaty w złoża ropy naftowej). Interesujący nas odcinek zaczyna się na wysokości ponad 3600 m n.p.m., skąd wspina się na 4650 m n.p.m. , a kończy prawie 3600 metrów niżej, tj. nieco ponad 1000 m n.p.m.! To wszystko na długości niespełna 80 km! Już same te liczby mogą robić wrażenie. A to dopiero przystawka do głównych dań.

Nieodzownym elementem krajobrazu, poza rzecz jasna górami, dżunglą i przepaściami, są bowiem krzyże rozmieszczone na całej długości, niekiedy w okrutnie bliskim sąsiedztwie od siebie. Napisać, że to droga krzyżowa, to nic nie napisać. Liczby są fatalne. Do momentu otwarcia nowej trasy, rocznie na Drodze Śmierci traciło życie 200-300 osób. To właśnie na tej trasie 24 lipca 1983 roku doszło do najtragiczniejszego wypadku drogowego w historii Boliwii. W wyniku niewłaściwego manewru miejscowy autobus spadł w przepaść. W jednej chwili śmierć poniosło ponad 100 osób!

Reklama

Miejscowi decydenci szukali różnych rozwiązań, by choć w minimalnym stopniu ograniczyć zatrważającą liczbę śmiertelnych wypadków. I tak, choć w całej Boliwii obowiązuje ruch prawostronny, tu jest odwrotnie. Jazdę lewą stroną determinuje jednak specyfika tej trasy. Droga Śmierci jest wąska, bardzo wąska, a jej kolejne kilometry wiją się niczym wąż w wyżłobionych skałach. W efekcie jazda bliżej zewnętrznej części drogi to lepsza widoczność i mniejsze ryzyko czołowego zderzenia z pojazdem jadącym z naprzeciwka, a wyłaniającym się nagle zza jednego z setek zakrętów (choć Droga Śmierci jest oficjalnie wyłączona z ruchu, to jednak miejscowi kierowcy wciąż korzystają z niej, głównie przez oszczędność czasu).

Gdy połączymy wszystkie powyższe fakty, a do tego dołożymy dwa dodatkowe elementy, tj. zaledwie 3 metry szerokości drogi w niektórych jej odcinkach i ponad dwustumetrowe przepaście, nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, by zrozumieć skąd tak ogromna liczba zabitych na trasie. I skąd nazwa drogi. Nic dziwnego, że w 1995 roku trasa ta została uznana przez Międzyamerykański Bank Rozwoju za najniebezpieczniejszą na świecie. Kilka lat później podjęto decyzję o wybudowaniu nowej, okrężnej drogi - znacznie dłuższej, ale za to bezpieczniejszej. Ta inwestycja okazała się najlepszym preludium do śmiertelnie poważnego biznesu. Bo choć nowa trasa szybko wypełniła się samochodami, motorami i ciężarówkami, o starej drodze bynajmniej nie zapomniano. Ot, zmienił się jedynie jej profil. Od teraz zamiast (oprócz?) śmierci niosła za sobą zarobek. W dodatku całkiem niezły.

Biznes  śmiertelnie poważny

Co może być bardziej atrakcyjnego  z punktu widzenia turysty niż "zaliczenie" najniebezpieczniej na świecie drogi? O tak, jesteśmy zdobywcami, a co trudniejsze wyzwania sprawiają nam więcej radości, w dodatku, gdy w ich nazwach pada takie słowo jak  "śmierć". I choć po samym fakcie okazuje się, że ten najniebezpieczniejszy odcinek drogowy świata wcale nie jest taki trudny, i tak duma bije z nas z każdej strony, a swoim przyjaciołom pokazujemy trofeum w postaci specjalnie zaprojektowanej koszulki z na pozór banalnym, ale jakże chwytliwym hasłem: "Pokonałem Drogę Śmierci i żyję" ("Yo hice El Camino de la Muerte y sigo vivo" ).

Ale nie zawsze jest tak kolorowo. Bo choć istnieją dużo bardziej niebezpiecznie ekstremalne sporty (nazwijmy sprawę po imieniu: zjeżdżasz rowerem w dół przez ponad 80 km, mając po swojej lewej stronie kilkusetmetrowe przepaści), to jednak droga, odkąd otwarto ją dla rowerowych turystów, pochłonęła już kilkanaście ofiar. Brawura, często fatalne warunki atmosferyczne, a niekiedy po prostu brak wystarczających umiejętności i tragedia jest na wyciągnięcie ręki.

Droga Śmierci w praktyce

Swoją przygodę z Drogą Śmierci zaczynamy od stolicy Boliwii La Paz. To właśnie tu znajdziemy biura podróży specjalizujące się w tej turystycznej atrakcji. Konkurencja jest spora, a poszczególne firmy prześcigają się w ofertach cenowych, zniżkach dla grup, rodzajach rowerów, czy wyposażeniu. Ja skorzystałem z usług "El Solario", głównie przez to, że - delikatnie pisząc - nie należało do najdroższych, a jednocześnie sprawiało wrażenie godnej zaufania.

Spośród oferty wybrałem też najtańszy rower ("Skoro jazda polega na zjeździe w dół, to nie trzeba wydawać kasy na lepszy model" - pomyślałem), a następnie ustaliłem z organizatorami plan na kolejny dzień. Następnego poranka przyjechał pod mój hostel mikrobus, a w nim: przewodnik i instruktor w jednej osobie,  pozostali uczestnicy wyprawy (dwie niemieckie pary) i kierowca.

Sprawnie opuściliśmy centrum La Paz i skierowaliśmy się w stronę górujących nad miastem szczytów. Gdzieś tam, na wysokości ponad 4600 metrów, miała rozpocząć się nasza przygoda. Po ponad godzinnej jeździe mikrobusem dotarliśmy do celu. Szybki przegląd sprzętu rowerowego, instruktaż (podstawowa zasada: choćby nie wiadomo co, nigdy nie wyprzedzaj przewodnika) + podpis pod "cyrografem" mówiącym o tym, że zdajesz sobie sprawę z poniesionego ryzyka i że robisz to na własną odpowiedzialność, a biuro turystyczne nie ponosi konsekwencji za twoją ewentualną śmierć.

Pierwszy odcinek Drogi Śmierci to fragment nowej trasy, która nie wcina się w góry jak jej słynna starsza siostra, ale omija je, będąc zatem bezpieczniejszą, choć znacznie dłuższą. Płaski niczym dywan asfalt i zjazd w dół. Już na początku wyczułem, że nie trafiłem najlepiej. Przewodnik Diego jechał dość dobrym  tempem, ja trzymałem się bezpiecznej odległości (tj. ok. 20 metrów za nim), ale za moimi plecami nie było nic poza asfaltem i górami.  Niemcy przepadli. Dojechali dopiero po kilku minutach. Wkurzeni i zestresowani. Mieli problemy z dwoma rowerami. Diego sprawdził raz jeszcze ich stan i uznał, że są w porządku. Niemcy udowodnili, że nie.  Szukamy kompromisu. Trwa dyskusja. W końcu Diego przekazuje Niemce swój rower, a sam bierze jej sprzęt. Sytuacja zdaje się wyjaśniona.

Ruszamy dalej. Po przejechaniu kilkuset metrów słyszę za sobą wrzask jednego z Niemców. Hamuję. Ten podjeżdża i ze strachem w oczach mówi mi (a właściwie to prawie krzyczy), że tylne koło w moim rowerze rusza się na prawo i lewo. Pedałuję patrząc w dół i rzeczywiście. Koło, jakby po czterech piwach, chwieje się na obie strony (dziwne, że wcześniej tego nie wyczułem). Scentrowane. Przez chwilę zastanawiam się, czy pogadać o tym z Diego,  ale widząc jak ciężko było znaleźć rozwiązanie dla Niemców, machnąłem ręką. Przejechałem na rowerze kilka kilometrów, to i przejadę kolejne kilkadziesiąt.  Nie wyłączyłem trybu oszczędzania przy wyborze sprzętu, więc mam za swoje.

Pogoda? Na początku wyprawy było chłodno, ale stabilnie, a niekiedy nawet i słonecznie. Niestety słońce szybko o nas zapomniało, a prawdziwa Droga Śmierci przywitała nas deszczem, ziąbem i mgłą. O spektakularnych widokach można było jedynie pomarzyć. Nie pozostawało mi więc nic innego jak wierzyć  Diego na słowo,  że pod moimi stopami, a za zaporą mgły mam rzeczywiście przepaść głęboką na 200 metrów.

Mijały kolejne kilometry. Deszcz padał jak nakręcony, a kompletnie mokry kombinezon potęgował i tak już nie najmniejszy chłód. Na trasie minęliśmy jeszcze kilka "peletonów" konkurencyjnych biur podróży. Za każdym obowiązkowo podążał mikrobus. "Peletony" składały się nawet i z 12-15 osób. Miałem szczęście.  W moim było zaledwie pięciu uczestników.

Czy zjazd jest trudny? Nie do końca. Owszem, różnica poziomów (blisko 3600 metrów) robi wrażenie, ale trzeba pamiętać, że rozciąga się ona na dystansie 80 km. Nie jest stromo. Największą trudnością pozostaje zatem fakt, że trasa jest wąska i ma - delikatnie pisząc - nienajlepszą nawierzchnię. No i te przepaście, które nie opuszczają cię choćby na sekundę. Jeśli jednak nie masz lęku wysokości, to o strachu nawet nie pomyślisz, a miejsce, w którym  powinien się znaleźć wypełnisz ekscytacją i naprawdę niezłą jazdą.

Tym bardziej jeśli będziesz miał tyle szczęścia co ja z moim przewodnikiem. Wcześniej pisałem o Niemcach, którzy nie mogli nadążyć za jego tempem. Dalej było jeszcze gorzej, w efekcie czego dystans między mną i Diego, a niemieckimi parami był już liczony w minutach. Boliwijczyk zatrzymywał się zatem co jakiś czas, by poczekać na maruderów. A ja  z nim zgodnie z zasadą "nigdy nie wyprzedzaj przewodnika". Na szczęście Diego podszedł z empatią do tematu i widząc, że radzę sobie całkiem nieźle pozwolił mi pojechać bez niego. Oczywiście ostrzegł przez niebezpieczeństwem, prosił o rozwagę i pokazał na mapie, w którym miejscu mam czekać na grupę.

Tego mi było trzeba. Poczułem się jak chart, który dotychczas jedynie obserwował pędzącego królika zza krat, a teraz mógł go ścigać. I ja ścigałem swojego królika. Rozpędziłem rower do prędkości, która mnie satysfakcjonowała i garściami chłonąłem wszędobylską adrenalinę połączoną z rewelacyjnymi widokami (w dalszym odcinku pogoda unormowała się i o mgle już dawno zapomniałem). Największe wrażenie? Zdecydowanie wąskie, kilkudziesięciometrowe wodospady pojawiające się po środku góry. Niektóre z nich spadają idealnie na drogę, a krople wody rozbijają się o twój kask. Zdecydowanie +10 do atrakcyjności. To też niesamowite jak zmienia się krajobraz w trakcie zjazdu Drogą Śmierci. Witasz ją otoczony skałami i ziemią, ubrany jak na sanki, żegnasz w samym centrum dżungli, w koszulce z krótkim rękawkiem i klapkach.

Droga Śmierci to wyprawa na cały dzień. Na końcu organizatorzy zapewniają ciepły posiłek, możliwość wzięcia prysznica i skorzystania z miejscowych basenów termalnych. Na tę ostatnią atrakcję nie było już niestety czasu, bowiem obie niemieckie pary spieszyły się z powrotem do La Paz, skąd miały mieć nocny autobus w kierunku Salar de Uyuni.  I tu pojawiła się ostatnia, absolutnie spontaniczna atrakcja tego dnia. Kierowca naszego minibusa przyznał stanowczo, że nie ma żadnych szans, by zdążyć na czas jadąc nową trasą. Jedyne rozwiązanie - powrót w górę Drogą Śmierci i dalej do stolicy Boliwii. Dzięki temu oszczędzi się nawet i półtorej godziny (nic dziwnego, że miejscowi wciąż cenią sobie ich słynną na cały świat drogę). Moi towarzysze naradzali się przez kilka minut, wreszcie podjęli decyzję: wracamy Drogą Śmierci. Świetny wybór! Dopiero teraz, siedząc z głową za oknem, ujrzałem w pełnej okazałości cudo przejechanej trasy oraz zapierające dech w piersiach widoki przepaści.

I choć piękna jest ta bestia, to jednak trzeba pamiętać o tym, że nawet teraz - jeśli najdzie ją taka ochota - potrafi pochłaniać ofiary niczym rasowy predator. Chęć jej ujarzmienia jest jednak zdecydowanie większa, co też udaje się zrealizować tysiącom spragnionych wrażeń turystów z niemal każdego zakątka świata. Mnie również. Przejechałem Drogę Śmierci i nie tylko żyję, ale jestem bogatszy o emocje, których nie da się tak łatwo zastąpić. Jeśli strach jest wam obcy, też możecie spróbować.

Dariusz Guzik

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy