Wybieg za kratami

Thomas Jacob tworzy kolekcje ubrań, które szyją... peruwiańscy więźniowie. W tym wypadku więzienie wcale nie jest antyreklamą. Ubrania sprzedają się świetnie!

Przeczytaj fragment książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki. Reportaże z Ameryki Łacińskiej"- Marii Hawranek i Szymona Opryszka:

- A ten gringo co tu robi? - zastanawiają się więźniowie męskiego zakładu karnego w Limie. Jest lipiec 2012 roku. Drobny, nieśmiały blondyn mówi cicho i powoli. O tym, że chciałby z nimi uszyć autorską kolekcję ubrań. Potem staje przed kobietami.

- Pomysł szalony, mało realny - kwituje Karina Gutiérrez, w zakładzie Santa Mónica od dziewięciu lat.

We wrześniu gringo wypuścił drugą kolekcję. Piszą o nim w gazetach i na blogach trzech kontynentów.

Reklama

- Ubrania są jak więzienie - surowe, trochę zniszczone. W zakładach wszystkie linie są proste, nie ma krągłości - tłumaczy Thomas Jacob, grafik i marketingowiec. Urodził się we Francji, ma dwadzieścia siedem lat, od trzech mieszka i pracuje w Peru dla francuskiej marki ubrań. Rok temu założył własną: Project Pietà.

Ciuchy szyte przez więźniów

Pomysł zrodził się, gdy poszedł zobaczyć sztukę wystawianą w więzieniu Castro Castro. To był jego pierwszy raz za kratami. Zaprosiła go koleżanka z Alliance Française, nauczycielka francuskiego. Jej uczniowie grali Dzwonnika z Notre Dame na podstawie powieści Victora Hugo.

- Spotkałem pozytywnych, otwartych ludzi. Zupełnie innych niż każdy sobie wyobraża. Okazało się, że w zakładzie są maszyny do szycia. Wtedy pojawiła się myśl: czemu by nie zrobić kolekcji szytej tutaj? Pomysł wydał mi się mocny. Ciuchy szyte przez więźniów! No, genialne! - wspomina z entuzjazmem.

Tego samego dnia koleżanka przedstawiła go dyrektorowi więzienia. Zgodził się. Tu w większości zakładów starają się dać osadzonym jakieś zajęcie. - Dopiero potem uświadomiłem sobie, jak bardzo więźniowie potrzebują pieniędzy. Dzięki pracy zajmują umysł, rodzina ma z czego żyć. I skraca im się wyrok - wylicza.

- Nie ufałam mu. Myślałam, że ubrania będzie chciał sprzedawać w Peru, a tu fakt, że zostały uszyte w więzieniu, to antyreklama. Za granicą mają wzięcie - Karina uśmiecha się.

Spódnice można wypożyczyć

Siedzimy na patio więzienia Santa Monica. Jest dzień odwiedzin kobiet. Patio całe zastawione plastikowymi krzesłami i stołami. Przy nich - siostry, koleżanki, mamy, babcie. Wszystkie w obowiązkowych spódnicach, które przed zakładem można wypożyczyć za 1,50 sola (1 sol to 1,10 zł).

Jedzą, piją, śmieją się. Niektóre kupują pluszowe żaby i miśki wykonane przez więźniarki. - Może galaretkę? Budyń? Ciastko? - zachęcają więźniarki. Atmosfera festynowa. Spokój dają nam dopiero wtedy, gdy zapłacimy pół sola za użytkowanie stolika. - Płacimy też za gorącą wodę, sprzątanie cel, odnoszenie talerzy po posiłku. Tylko za powietrze jeszcze płacić nie trzeba - żartuje Karina.

Jest drobna, ma najwyżej 155 centymetrów wzrostu. Od początku mieszka w pawilonie A, dla najbardziej poprawnych. Siedzi za porwanie dziecka, którego płci nawet nie zna. Studiowała antropologię, zaprzyjaźniła się z chłopakiem, który obiecał załatwić pracę dla jej młodszej siostry, celniczki.

- Spotkaliśmy się, by omówić szczegóły. Weszła policja. Aresztowali nas, bo kolega porwał własne dziecko swojej partnerce. Uznano, że tworzymy grupę przestępczą - opowiada. Prawnik uspokajał, że wszystko się wyjaśni. Po jedenastu miesiącach jednak je skazali. Ona dostała jedenaście lat, siostra siedem. Już wyszła.

Szyć nauczyła się w więzieniu

Wcześniej dziewczyna nie miała do czynienia z szyciem. Nauczyła się, podpatrując inne więźniarki. Zaczęła od czapek z imieniem.

- Pewnie nie uwierzysz, ale tu jest naprawdę dobry rynek. Więźniarki kupują dla swoich rodzin, a rodziny - dla innych krewnych, w czasie wizyt - tłumaczy radośnie. Za tkany na maszynie szary sweter, jaki ma na sobie, bierze 35 soli. W dobry tydzień zarobi i stówkę.

Kiedy Thomas pierwszy raz przyszedł do więzienia, nie było jej w warsztacie. Źle się czuła, cierpiała na depresję. Wróciła, gdy akurat zaczął swój projekt. Wyszywała napisy na koszulkach. I imiona więźniów, którzy uszyli dany ciuch.

W Santa Monica są jeszcze warsztaty: fryzjerski, obuwniczy, tkacki, gastronomiczny, cukierniczy (co tłumaczy liczbę podtykanych nam słodkości). Za użytkowanie każdego trzeba płacić około 30 soli miesięcznie. - Ale u nas z osiemnastu maszyn do szycia funkcjonuje tylko osiem, a gdy musimy którąś naprawić, i tak same opłacamy fachowca - wzdycha więźniarka.

Czarno-biała kolekcja jej nie zachwyca, ale kilka ubrań nosi. Linia jest męska, część ubrań ma charakter unisex. W kurtce Project Pietà nie pójdzie jednak na rozprawę o rozpatrzenie apelacji, którą ma za trzy tygodnie. Zbyt codzienna.

Jeśli ją wypuszczą, będzie pracować u Thomasa na stałe. Już podpisał z nią kontrakt - to działa na korzyść sprawy. Będzie kupować materiał, pakować paczki, wysyłać. - Jest dla mnie jak brat. Zawsze się pyta, czy czegoś nam nie trzeba. Wspiera nas nie tylko finansowo. Możemy z nim porozmawiać o swoich kłopotach. Nie pozwala poddać się zniechęceniu.

Nie słuchał: "Nie idź tam"

Jest Bretończykiem. Wychował się w cieniu prehistorycznych megalitów, w wiosce tak malutkiej, że nie ma w niej nawet sklepu. Jedynak. Ojciec murarz, matka pracuje w hospicjum dla starszych osób. Kiedy inni mówili: "Nie idź tam", dla niego brzmiało to jak zachęta.

Locoal-Mendon szybko stało się za ciasne. Na studiach mieszkał w Vannes, Breście i w Paryżu. Do Peru francuska marka ściągnęła go z Argentyny, dokąd wyjechał na praktyki studenckie.

- We Francji moda to synonim luksusu. Chanel, Dior. To nie mój świat. Tam, skąd jestem, są tylko morze i pola. Mnie pociągała sztuka. Sprawiała, że uśmiechałem się do siebie jak urwis - tłumaczy.

Obie kolekcje - I Know I Have Lost i Nihilism - zaprezentował w internecie, fashion show nie jest w jego stylu. Są dla mężczyzn, bo nie czuł się jeszcze na siłach, by tworzyć linię dla kobiet.

Na pierwszej kolekcji nie zarobił (sprzedał około tysiąca sztuk), ale zwróciły się nakłady. Starczyło na nowe materiały. Sam zaprojektował też stronę internetową - odręczne pismo i trochę dziecięce rysunki. Wszystkie zdjęcia na stronie i na profi lu na Facebooku są czarno-białe. Takie, zdaniem Thomasa, pasują do kolekcji. Robi je Alexander Neumann, fotograf, autor wielu okładek hiszpańskojęzycznego "Vogue’a".

Ubrania sprzedaje głównie we Francji, w Stanach Zjednoczonych, Anglii i Niemczech. Napisy na nich są w różnych językach. Niektóre to po prostu słowa, które przychodzą mu do głowy. Inne znajduje w książkach. Na przykład w Podróży do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a. - Céline pisze o tym, że życie nie ma sensu, do niczego nie służy. Niektóre słowa wydają mi się wyjęte z ust moich więźniów. Są zdesperowani. Samotni. Opuszczeni. I bardzo wdzięczni, jeśli ktoś chce im pomóc - mówi.

Zabił wielu ludzi, teraz szyje buty

Na początku wracał do domu rozbity. Myślał: ja wezmę ciepły prysznic i wskoczę do swojego łóżka, oni pójdą do celi. Na przykład ten miły starszy pan, były członek Grupy Colina, szwadronów śmierci, które w latach 80. i 90. eksterminowały terrorystów Świetlistego Szlaku. Zabił wielu ludzi. Teraz szyje buty.

Albo pięćdziesięcioletnia kobieta, która tak pięknie haftuje. Ukradła dziecko z targu. Znaleźli ją po dwóch dniach. Wyjdzie z więzienia 28 kwietnia 2048 roku. Nie może apelować. Jest z Arequipy, miasta tysiąc kilometrów na południe od Limy. Siedzi dwa lata. Nie miała jeszcze ani jednej wizyty. Jest smutna. Wie, że pewnie tutaj umrze.

Za każde dwa dni przepracowane w warsztacie wyrok Perciego Leona skraca się o dzień. Dzięki temu dwadzieścia lat skurczyło się do szesnastu. Nowi muszą pracować w taryfie siedem za jeden. - Trzeba pokonywać samego siebie. Nieważne, że w zamknięciu - uważa Perci. Niewysoki, opatulony w bluzę i puchową kamizelkę. W Limie rzadko widać słońce. Przez siedem miesięcy w roku nad miastem unosi się zawiesista mgła. Depresja dotyka ludzi nie tylko za kratkami.

Urodził się w Limie, jego rodzice przyjechali tu ze wsi. Nie umieją czytać zbyt płynnie, on też nie. Ma trzydzieści cztery lata. Jest radosny. Uważa, że ludziom trzeba pokazywać swoją dobrą stronę. Inaczej kto cię polubi?

- Pracowałem na budowie jako pomocnik inżyniera. Stawialiśmy szkoły za prezydentury Fujimoriego. Inżynier namawiał mnie, bym skończył topografię. Ale ja byłem buntownikiem - wspomina. - Adrenaliny potrzebowałem, przygody. Gdy rodzice się dowiedzieli, byli zszokowani. Zawsze stawiali mnie braciom za przykład.

Miał dwadzieścia trzy lata, kiedy tu trafił. Za napad z zabójstwem. Obrabiał z kumplami ciężarówkę z papierosami. Czekała na rozładunek na parkingu. Kolega się zdenerwował, sięgnął po broń. Strażnik zginął na miejscu.

Szyć nauczył się w więzieniu. W warsztacie zaczął się ruch, gdy trafił tu mężczyzna, który na ulicy sprzedawał ubrania dla zwierząt (w Peru pan może marznąć bez swetra, ale pupil - nie). Zaczęli szyć mundurki szkolne, które są powszechne w całej Ameryce Południowej.

- Na początku nie zwróciliśmy na Thomasa uwagi. Jak przyszedł drugi raz, uwierzyliśmy, że naprawdę chce z nami pracować. Lubię dla niego szyć. Zawsze to dodatkowy grosz. A na utrzymaniu mam żonę i troje dzieci - opowiada Perci. Najmłodszy, pięcioletni syn został poczęty za kratkami. Gdyby nie on, Perci dawno rozstałby się z żoną.

Wszywka z symbolicznym X

Jest dzień odwiedzin w największym więzieniu w Limie - San Pedro w dzielnicy Lurigancho. I najbardziej skorumpowanym. Każdym z 21 pawilonów zarządza wybierany przez więźniów delegat. Policja się nie miesza. Kto mu nie zapłaci, śpi na zewnątrz i je ze śmietników.

Podchodzi uśmiechnięty pan z żoną i dzieckiem. - Na kiedy możesz mi to zrobić? - Podaje Perciemu materiał na kurtkę bejsbolową. Najwięcej zarabia na indywidualnych zamówieniach, około 25 soli dziennie.

W zakładzie nauczył się też grać we fronton, czyli tenisa o ścianę. - Rakiety zamówiliśmy u stolarzy - wspomina. Oprócz stolarni jest jeszcze zakład ceramiczny, największy ze wszystkich. Na terenie całego pawilonu 19A stoiska i ruch jak na bazarze. Portfele, porcelanowe figurki Myszki Miki, obowiązuje styl à la krasnal ogrodowy.

Perci w kieszeni ma telefon, choć to zabronione. Dostęp do internetu też jest, więc stronę Project Pietà już widział. - W zakładzie mamy wszystko. Brakuje jedynie wyjść na zewnątrz, żeby się pocieszyć życiem i wrócić - Perci mruga zawadiacko.

Kiedy wyjdzie, będzie dalej szył. Jego osiemnastoletnia córka dała się namówić i poszła do szkoły krawiectwa. Bardzo jej się podoba projekt, w którym uczestniczy tata.

Project Pietà nie ma logo. Na kołnierzyku wszyta karteczka z symbolicznym "x". - Nie chciałem nic komercyjnego. Ale brak logo był dla pośredników problemem, chcą mieć coś rozpoznawalnego. Teraz rozumiem, że muszę zadbać o ten aspekt. Bo w końcu chcę sprzedać jak najwięcej, a więźniowie chcą jak najwięcej zarobić - tłumaczy Thomas.

Pierwszą kolekcję w trzech aresztach wykonało piętnaście osób. Teraz w samym Lurigancho szyje kilku mężczyzn, ale chciałoby więcej. Nie trzeba szukać chętnych. Ci, co potrafi ą szyć, zgłaszają się sami lub polecają innych. Thomas płaci im za sztukę, pracują, kiedy chcą. Do więzień zagląda raz, dwa razy w tygodniu, odbiera gotowe ubrania, przynosi materiały. Tylko na początku kolekcji, gdy robią próbki, jest tu niemal cały czas.

Pracują za procent od sprzedaży

Więźniowie dostają 30 procent ceny sprzedaży. Koszulki kosztują około 25 euro, kurtki - 90 euro. W nowej kolekcji nie ma już wyhaftowanych imion więźniów, ale każda sztuka ma metkę z konturem kontynentu południowoamerykańskiego, na nim zaś zaznaczono, w którym zakładzie i kto ją wykonał. Imiona więźniów są też wypisane na stronie. Wykreślone na czerwono oznaczają tych, którzy wyszli.

W kilku artykułach nazwano Project Pietà marką etyczną. - Bo używamy tylko organicznych materiałów, jak bawełna pima, alpaka, jedwab (choć nie jestem ortodoksem i w drugiej kolekcji użyłem dużo sztucznej skóry). Ułatwiamy dostęp do pracy tym, którzy mają ograniczone możliwości -tłumaczy Francuz.

Choć nazwa projektu nawiązuje do jednego z najważniejszych momentów w historii chrześcijaństwa, Thomas nie jest religijny. - Pieta Michała Anioła to dzieło perfekcyjne. Skończone. Istotny jest jego przekaz: to godna i pokorna scena. Matka Boska ma martwego syna na kolanach, ale nie płacze, nie krzyczy.

Więźniowie też nie krzyczą: "Jestem niewinny!". Akceptują wyrok.

Edilberto Pérez Etene (pseudonim "Samuel") wyszedł rok temu. Przesiedział pięć lat za zabójstwo w afekcie (wyrok piętnastoletni skrócono mu za dobre sprawowanie). Ma trzydzieści trzy lata i dwoje dzieci. Po wyjściu postawił w domu maszynę do szycia. Zaczął robić buty znajomym. Postarał się o kontrakt dla Baty. Chce założyć własną firmę - Saba - i szyć buty na zamówienie przez internet.

- Od początku wierzyłem w sukces Thomasa, bo miał wizję. Bardzo się cieszę, że są osoby, które w nas wierzą. Jesteśmy normalnymi ludźmi. Popełniliśmy błędy, przyznaliśmy się do nich. Któż ich nie popełnia?

---

"Tańczymy już tylko w Zaduszki" to mozaikowy portret innej, mniej znanej Ameryki, którą tworzą małe społeczności egzystujące na peryferiach świata i czasu.

"Z premedytacją zatrzymywaliśmy się w miejscach, które w ogóle nie kojarzą się z Ameryką Łacińską. U boliwijskich menonitów, którzy z wyboru obywają się bez prądu i innych zdobyczy cywilizacji. U Kolumbijczyków, którzy tłoczą się na najgęściej zaludnionej wyspie świata. U ostatniego lodziarza w Ekwadorze, którego ojciec wypowiedział wojnę lodówkom. U nielegalnych górników, którzy szukają nadziei w błotach tropikalnych lasów" - piszą autorzy: Maria Hawranek i Szymon Opryszek.

Szymon Opryszek, Maja Hawranek. "Tańczymy już tylko w Zaduszki. Reportaże z Ameryki Południowej". Wydawnictwo Znak. Premiera: 2 marca 2016.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy