Adam Ferency - zwolennik kłamstwa i niekonsekwencji

"Czasami fotografowie proszą mnie, żebym zrobił jakąś minę. Bywam wtedy przykry" /materiały prasowe
Reklama

"Jestem zwolennikiem kłamstwa i niekonsekwencji. Jestem przeciwnikiem prawdy i konsekwencji. Uważam, że ze słowem "prawda" na ustach wiele krzywd wyrządzono na świecie. Jeśli ktoś mówi, że kłamie, to nie wyrządza krzywdy, bo wtedy ludzie są ostrożni. Konsekwencja nie powinna występować u kogoś, kto zajmuje się sztuką. Bo ta sztuka oparta jest na sprzecznościach. Na paradoksach, oksymoronach. Konsekwencja nic nie daje. A już na pewno nie w dzisiejszych czasach - nazwijmy je postmodernistycznymi" - mówi w rozmowie z Łukaszem Piątkiem Adam Ferency. Zapraszamy na wywiad, który powstał przy okazji debiutu książki "Nie i tak".

Łukasz Piątek, Interia: Uśmiechają się do pana ludzie na ulicy?

Adam Ferency: - Różnie z tym bywa. Po ostatnim wywiadzie w Gazecie Wyborczej spotykam się z jednej strony z sympatią, ale z drugiej z wyraźną niechęcią. Na adres teatru dostaję... jakby to powiedzieć - hejt.

I skąd ta niechęć wynika?

- Powiedziałem w wywiadzie, że nie jestem zwolennikiem obecnej ekipy rządzącej - delikatnie rzecz ujmując.

Zapytałem, czy uśmiechają się do pana ludzie, bo na pierwszy rzut oka wydaje się pan człowiekiem szorstkim.

Reklama

- To głównie wynika z mojej aparycji i ról, jakie grałem.

Czytając książkę pt. "Nie i Tak" również można mieć takie wrażenie, bo niektóre rozmowy z Mają Jaszewską kończył pan stanowczym: "Mam dość".

- Być może można odnieść takie wrażenie, kiedy czyta się tę książkę, ale w trakcie dwóch lat spotkań myśmy się z Majką zaprzyjaźnili. Zresztą książka jest m.in. o tym, że między dwojgiem ludzi powstaje pewna komitywa. Właśnie ta przyjacielska. A że dobrze nam się gadało, to absolutnie dopuszczalne było powiedzenie jej, pół żartem, pół serio, że mam dosyć rozmowy na dany temat, bo mnie on męczy lub wywołuje we mnie emocje, do których nie chcę się zbliżać.

Mówię o tym pierwszym wrażeniu, bo ono często jest mylne. Pozwoli pan, że kogoś zacytuję: "Adam to fantastyczny człowiek z ogromnym poczuciem humoru i jeszcze większym dystansem do siebie".

- Kto tak powiedział?

Osoba, która mówi do pana "tato".

- Jeśli "tato", to mógł to być tylko Mateusz Weber - mój serdeczny i dużo, dużo młodszy kolega z teatru. Mateusz dobrze to ujmuje. Przeszedł całą tę drogę, kiedy trafił do teatru i zaczęliśmy razem pracować. On i Martyna Kowalik, która była w tej samej sytuacji, bardzo się mnie bali. To - jak już powiedziałem - wynika z ról, które zagrałem, ale i z mojej kubatury - łysy, kwadratowy facet. Można zatem pomyśleć, że w środku siedzi jakiś łobuz. Dosyć szybko wyprowadziłem ich z błędu. Przekonali się, że nie trzeba się mnie bać. Ja w ogóle jestem człowiekiem, który woli pomóc niż zaszkodzić. Mateusz to "tato" mówi do mnie z lekkim pogłosem ironicznym.

Poprosiłem Mateusza Webera, żeby powiedział o panu coś charakterystycznego, tę pierwszą jego myśl, która przychodzi mu do głowy. Usłyszałem: "Adam nie lubi zdjęć".

- Mam do nich lękliwy stosunek. Zresztą całe moje aktorstwo wynika z lęku. Pewna ucieczka w nierzeczywistość jest oznaką lęku przed światem. Fotografia jest jednym z tych elementów. Zorientowałem się, że nie lubię zdjęć, kiedy umarł mój ojciec chrzestny. Chowany był w Przasnyszu w 1962 lub ‘63 roku. Wtedy jeszcze obowiązkowo fotografowano nieboszczyka w otwartej trumnie. Patrzyłem na to zdjęcie i było mi przykro, że umarł, że to nieboszczyk, bo bardzo go lubiłem. Zdjęcie w ogóle ma tę cechę, że zatrzymuje ruch. A zatrzymanie ruchu to śmierć. Fotografia wywołuje we mnie strach przed śmiercią.

- Jest też aspekt walki, którą prowadzę całe życie - z narcyzmem. On towarzyszy aktorowi nieuchronnie, bo aktor demonstruje samego siebie w jakimś sensie. Chodzi przecież o to, żeby podobać się publiczności, a to niesie zagrożenie, że chce się samemu sobie podobać. Patrzenie na własne zdjęcia bardzo wzmaga ten narcyzm. Z tego też powodu zdjęć unikam. I najnormalniej w świecie fotografia mnie męczy. Czasami fotografowie proszą mnie, żebym zrobił jakąś minę. Bywam wtedy przykry.

Krzyku też pan nie lubi. Dosłownie ucieka pan przed nim. Zresztą szczegółowo opowiada pan o tym w książce.

- Pewnie ma pan na myśli krzyk Tadeusza Łomnickiego w 1978 roku, kiedy zaczął na mnie wrzeszczeć na jednej z prób. Wtedy rzeczywiście w jednej chwili wsiadłem do swojego auta w kostiumie z teatru i przejechałem 50 kilometrów nie wiedząc o tym. Łomnicki nie krzyczał tak po prostu, on krzyczał konkretnie przeciwko mnie. Miażdżył mnie na scenie, jako mój nauczyciel, mistrz i dyrektor teatru.

Nie potrafił pan sobie poradzić z tą sytuacją.

- Przez dobę byłem pewien, że moja przygoda z aktorstwem się skończyła. Zbliżała się premiera spektaklu "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna" w reżyserii Kazimierza Kutza, ale ja po tym wydarzeniu powiedziałem mu, że nie wyjdę na scenę. Kutz poprosił mnie, żebym następnego dnia przyszedł godzinę przed próbą i porozmawiał z nim. Przyszedłem. Tłumaczył mi, że Łomnicki ma trudny okres - ale o tym więcej opowiadam Majce w naszej książce. Nagle w drzwiach pojawił się Łomnicki, który po dłuższej chwili milczenia, patrząc mi w oczy, powiedział: "Przepraszam cię chu*u".

Pani Maja Jaszewska musiała długo pana przekonywać do napisania książki? Bo w "Nie i Tak" zastanawia się pan, czy to w ogóle ma sens. Pisze pan: "Muszę się mocno zastanowić. Wszyscy dziś piszą i gadają, mam wrażenie jakiegoś tsunami gadulstwa. Nie jestem pewien, czy chciałbym ten ‘żywioł’ powiększać".

- Z Mają było inaczej, bo ona kilka lat temu przeprowadzała ze mną wywiad i miałem w pamięci to, że dobrze mi się z nią rozmawiało. Oczywiście na początku byłem bardzo sceptyczny. Wydawało mi się, że to, co myślę o świecie nie będzie ciekawe dla nikogo. Postanowiliśmy zacząć rozmawiać. Potem się okazało, że ją ciekawi to, co mam do powiedzenia. Nie zakładaliśmy sobie, że powstanie z tego książka, bo wychodziliśmy z założenia, że po prostu sobie pogadamy. Maja zaczęła mnie przekonywać, że nasze rozmowy mogą być ciekawe dla innych. No i stało się, jak się stało.

Nadal jest pan niekonsekwentny? Bo w rozmowie z Mają Jaszewską otwarcie pan się przyznaje do częstej zmiany optyki na tę samą sprawę.

- Jestem zwolennikiem kłamstwa i niekonsekwencji. Jestem przeciwnikiem prawdy i konsekwencji. Uważam, że ze słowem "prawda" na ustach wiele krzywd wyrządzono na świecie. Jeśli ktoś mówi, że kłamie, to nie wyrządza krzywdy, bo wtedy ludzie są ostrożni. Konsekwencja nie powinna występować u kogoś, kto zajmuje się sztuką. Bo ta sztuka oparta jest na sprzecznościach. Na paradoksach, oksymoronach. Konsekwencja nic nie daje. A już na pewno nie w dzisiejszych czasach - nazwijmy je postmodernistycznymi.

- W książce Maja próbuje mnie pytać, czy mówię prawdę, ale bardzo szybko ją uświadamiam, że to nie ma żadnego znaczenia. Mogę panu dziś powiedzieć, że uwielbiam czarną kawę. Natomiast, jeśli spotkalibyśmy się jutro, to bym powiedział, że nie cierpię pić czarnej kawy. Musi pan sobie jakoś z tym poradzić, chociaż to żaden kłopot dla pana. Ja to nazywam kłamstwem oświeconym. Mam na myśli kłamstwo, które jest pewną kompozycją, sztuką, które nie wyrządza nikomu krzywdy. W życiu staram się nie być kłamcą. Natomiast czynię zabiegi, żeby... Waham się, jakiego słowa użyć... Żeby mieć poczucie humoru.

W rozdziale "Czas" mówi pan tak: "Nigdy nie odczuwałem potrzeby badania dziejów mojej rodziny. (...) Jestem natomiast w stanie dużo sobie wyobrazić - i to mnie bardziej cieszy niż poznawanie faktów". Naprawdę nie zżera pana ciekawość, żeby dowiedzieć się, jak było naprawdę?

- Ale to jest niemożliwe. Bo człowiek nie jest w stanie dowiedzieć się, jak było naprawdę. Miałem bardzo słaby kontakt ze swoim ojcem. Nie wiem, jaki on był. Powiedzmy, że dowiedziałbym się o nim jakiegoś faktu. I co z tego? Nie dowiem się prawdy o ojcu, a jedynie o jakichś faktach. Nie wiem, co siedziało w jego głowie i nigdy się już nie dowiem. W takim razie, po co mi to? A jeśli sprawa dotyczy dalszych przodków, to już w ogóle zawracanie głowy. Chociaż lubię czasami myśleć, że to było niedawno.

- Mój dziadek, Tadeusz to rocznik 1874, a więc urodził się krótko po powstaniu styczniowym. Ja go pamiętam, zatem w pewnym sensie pamiętam powstanie. To jest fascynujące, ale nie na tyle, żebym chciał wiedzieć o jakichś szczegółach. Wolę sobie wyobrażać, tworzyć pewną kreację, w którą mogę pakować co tylko chcę. Zresztą w przytoczonym przez pana rozdziale Majka mnie zapytała czy w naszych rozmowach ją okłamuję czy mówię prawdę. Powiedziałem, że jaka to dla niej różnica, że od A do Z jest prawda, a od Z do D może zmyślenie?

Wspomniał pan o swoim ojcu, więc pozwolę sobie przytoczyć inną pańską wypowiedź: "Ojciec mnie kochał, ale nie lubił". Czuje pan dziś jakieś emocje, kiedy pan o tym myśli?

- O ojcu?

O tym sformułowaniu, że ojciec pana nie lubił.

- Nie, bo sformułowanie dokładnie opisuje to, jak było. Bardzo poważnie mówię na ten temat. O swoich dzieciach mówię, że je lubię. Uważam kochanie za oczywistość, zwłaszcza, kiedy ma się dzieci. Ale to jest nieważne. Ludzie przede wszystkim powinni się lubić. To powoduje, że można ze sobą rozmawiać, że można być naprawdę blisko.

- Ojciec mnie nie znosił, bo byłem podobny do matki. To mu wyraźnie przeszkadzało. Czy mnie kochał? Tak. Pewnie dałby się za mnie pokroić, gdyby tego wymagała od niego jakaś trudna sytuacja. Ale to nic nie zmienia, bo w gruncie rzeczy w obcowaniu codziennym nie miłość jest ważna, a lubienie. Ono właśnie jest wyznacznikiem naszych codziennych kontaktów. Tego w relacji z moim ojcem zabrakło. Często o tym myślę. Tym częściej, im bliżej jestem grobu. Żałuję, że tak się stało. Można żałować, ale nie można już nic z tym zrobić. No chyba, że się okaże, że ojciec czeka na mnie na tamtym świecie.

Był pan buntownikiem czy raczej bał się pan ojca?

- Nie byłem buntownikiem, bo niespecjalnie miałem się przeciwko czemu buntować. Mój ojciec nie był aż tak bardzo opresyjny. Był po prostu przykry. Mnie sprawiał przykrość. Dosyć szybko opuściłem dom. Kiedy miałem kilkanaście lat, czyli byłem w wieku buntowniczym, nie miałem już w zasadzie z ojcem żadnego kontaktu. Dla mnie to było oczywiste, że trzeba się wynieść z domu, bo na mieście jest tyle interesujących rzeczy, a dom przeszkadza.

Zrezygnował pan ze studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyk na rzecz zdawania do szkoły teatralnej. Nie bał się pan reakcji ojca?

- Nie. Powiedziałem o tym rodzicom. Byli zaskoczeni, bo nie mieli pojęcia, że planuję taki manewr. Ojciec był już wtedy mocno schorowany, więc nie bardzo go to interesowało. Matka miała z tym większy kłopot. Martwiła się, że to nie jest dobry wybór.

Gdzie by pan dziś był, gdyby pan dokończył studia SGPiS?

- W grobie. Zawsze miałem problem z prowadzeniem zdrowego trybu życia, dlatego gdybym się zajmował komputerami, byłoby jeszcze gorzej. Nie wyobrażam sobie swojego życia bez aktorstwa. SGPiS było miejscem, gdzie uciekłem przed wojskiem. Cztery semestry spędzone na tej uczelni pozwoliły mi dojrzeć. Wyszedłem z chłopca i stałem się mężczyzną. To było dosyć istotne w kontekście egzaminów do szkoły teatralnej.

O tym grobie myśli pan od kilkudziesięciu lat, bo jak sam pan mówi w książce - "od trzydziestego roku życia oswajam się ze śmiercią".

- Tak, myślę o niej.

O tym, co będzie po śmierci, o tym, jak chciałby pan umrzeć?

- Dokładnie tak. Czy będę umierał z godnością, czy może z lękiem. Uważam, że w jakimś sensie w ogóle życie, a już z pewnością od pewnego jego momentu, jest przygotowywaniem do tego koniecznego faktu, z którym nikt nigdy nie potrafi sobie poradzić. Jak skończyłem trzydzieści lat, to każdego ranka po przebudzeniu byłem trochę zaskoczony, że udało mi się obudzić, o kolejny dzień oszukać śmierć. To jest niezdrowe, więc nikogo do tego nie namawiam.

Po przebytym zawale te myśli stały się intensywniejsze?

- Zupełnie nie. Nic. W tym sensie zawał się nie udał. Żadnej refleksji. Może oprócz tego, że wszystko jest kruche, bo rzecz się zaczęła tutaj, w tych murach Teatru Dramatycznego o godzinie 22:00, kiedy wychodziłem i paliłem ostatniego papierosa. Dwie godziny później byłem na tamtym świecie, w stanie śmierci klinicznej.

Spotkało dziś pana coś dobrego?

- Owszem. Co i raz spotykają mnie różne, dobre rzeczy. Rano zjadłem śniadanie z żoną, przed chwilą byłem na udanej próbie.

Pewnie domyśla się pan, dlaczego o to pytam.

- Pyta pan o dobro w kontekście zła - jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

W rozmowie z M. Jaszewską mówi pan tak: "Podstawą mojego myślenia jest konstatacja, że człowiek jest zły. Naturą człowieka jest zło, moja droga, a nie dobro".

- To śniadanie i udana próba absolutnie niczego nie zmieniają. To, że człowieka spotykają dobre rzeczy w ogóle nie świadczy o tym, że świat jest dobry. Ja tak twierdzę, ale nikogo nie namawiam, żeby za mną poszedł. Uważam, że świat jest oparty na złu, że taka jest natura świata. Udaje nam się czasami z tego wywinąć dzięki temu, że czytamy poezję, zajmujemy się kulturą czy nauką. Ale powiadam - fundament jest oparty na złu.

Do tego zła wraca pan w kolejnych rozdziałach książki m.in. w rozdziale "Płacz". Zacytuję pana: "Mam łatwość płaczu, co może jest związane z moim wiecznie zadziwionym i przerażonym wewnętrznym dzieckiem. Już dłuższy czas próbuję cię przekonać, że świat jest okropny. Łzy i przerażenie to moje dwie istotne cechy". I właśnie o te cechy chciałem pana zapytać...

- Funkcjonuję w poczuciu strachu. Świat, w którym żyję jest dla mnie nieustannym zagrożeniem. To poczucie jest niewygodne, trudno się z nim żyje. Ale nie chodzi tylko o to, że ja się boję wyłącznie dzisiejszej sytuacji w Polsce. Owszem, boję się, ale czterdzieści lat temu lęk również mi towarzyszył, bo wtedy też miałem poczucie, że świat jest dla mnie opresyjny, świat jest nastawiony przeciwko mnie, chce mnie zniszczyć. A łzy? Mój kardiolog zawsze mi mówi, że to nie jest kardiologiczna sprawa, lecz kwestia wrażliwości.

A jest pan wrażliwy na opinie o książce "Nie i Tak"?

- W ogóle mnie to nie interesuje, co ludzie mówią o tej książce. Sam też o te głosy nie zabiegam. Natomiast, jeśli już ktoś się odzywa, to na tej podstawie wydaje mi się, że książka ma dobrą opinię na mieście. Nie wiem, na ile ktoś chce mi zrobić przyjemność, a na ile to jest prawda. Wśród moich znajomych, którzy zechcieli się do mnie odezwać po przeczytaniu "Nie i Tak" opinie są różne. Niektórzy, którym wydaje się, że mnie znają, mówią: "Aleś nakłamał". To jest dziwaczne, bo przecież książka to jest książka. To tak, jakby mówili: "Aleś nakłamał w tej roli". Jasne, że tak. To jest kreacja. W książce jest sporo o moim życiu, o mnie, chyba można mnie tam znaleźć. A przecież w książkach o to szukanie właśnie chodzi...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama