Grzegorz Bielejec: Operacja na Nanga Parbat bez precedensu

Gdyby nie pomoc Adama Bieleckiego i Denisa Urubki, Elisabeth Revol najpewniej nie zeszłaby bezpiecznie z Nangi Parbat. - Tak szybko zorganizowanej i przeprowadzonej w takim stylu zimowej akcji ratunkowej jeszcze nie było - podkreśla himalaista Grzegorz Bielejec, który w 2014 roku wraz z Mariuszem Grudniem i Markiem Chmielarskim ruszył na pomoc na Broad Peaku wycieńczonemu wspinaczowi z Tajwanu.

O PRZEBIEGU AKCJI NA NANGA PARBAT PISALIŚMY TUTAJ

Akcja ratunkowa na Nanga Parbat nie jest pierwszym przypadkiem, kiedy polscy himalaiści dowiedli, że poza wysokiej klasy umiejętnościami mają również wielkie serca.

Późnym wieczorem 24 lipca 2014 roku w bazie pod Broad Peakiem (8051 m n.p.m.) członek wyprawy z Tajwanu zwrócił się do polskich wspinaczy z dramatycznym apelem o pomoc. Jego kolega - Shahim, utknął w obozie czwartym na wysokości 7500 m n.p.m.

Reklama

Wśród przedstawicieli innych ekip próżno szukano chętnych do wzięcia udziału w akcji ratunkowej. Zgłosili się natomiast Polacy, przebywający w obozie trzecim, 400 metrów (różnicy wzniesień) poniżej namiotu meksykańskich wspinaczy, gdzie leżał Shahim.

Była już noc, kiedy ruszyli mu z pomocą...

Dariusz Jaroń, Interia: Chociaż wiele osób się na ten temat wypowiada, mało kto rozumie, co to znaczy podjąć decyzję o ryzykownej akcji ratunkowej w najwyższych górach świata. Jak ten proces wygląda?

Grzegorz Bielejec: W moim przypadku to nie wynikało z jakiejś analizy. Nie wiem jak to nazwać, ale to jest mechanizm, który został we mnie zaszczepiony w trakcie 30-letniego nabierania doświadczenia, szkolenia i przygotowania w ogóle do pobytu w górach wysokich. Po prostu człowiekowi, który wymaga pomocy, pomaga się bezwarunkowo, o ile pozwalają nam na to warunki i nasze możliwości.

Pan dostał informację o walczącym o przetrwanie Tajwańczyku późnym wieczorem.

- Tak, dostaliśmy wiadomość, że w obozie czwartym znajduje się wymagający pomocy człowiek. Byłem wówczas w obozie trzecim i czułem, że mogę to zrobić. Nie było innej kalkulacji, niż ocena, czy mogę iść do góry. Nie było analizowania, co będzie potem. A konsekwencją tej decyzji było to, że nie mogłem zrealizować osobistych planów i ruszyć na wierzchołek Broad Peaku. Kolejna próba ataku szczytowego była zaplanowana na następny dzień.

Wiedział pan o tym, że jak udzieli pomocy, to nie pójdzie na szczyt?

- Nie pamiętam, ale też nie analizowałem tego pod tym kątem. W ogóle nie było takiego myślenia, czy jeśli pójdę pomóc, to stracę możliwość zrealizowania swojego marzenia. To zostało odłożone gdzieś z tyłu głowy.

Mamy noc, pan jest dobę po nieudanym ataku na środkowy wierzchołek Broad Peaku, a inny uczestnik wyprawy ratunkowej Marek Chmielarski właściwie dopiero co wrócił ze szczytu głównego.

- Był z nami jeszcze Mariusz Grudzień, nasz ratownik medyczny. Zabezpieczał nasze działania z obozu trzeciego, skąd wychodziły zespoły na wierzchołek środkowy i główny. Marek rzeczywiście tego samego dnia zszedł ze szczytu. Będąc w sąsiednich namiotach podjęliśmy decyzję, że mamy siły i możemy iść w górę.

Pamięta pan samą akcję?

- Wyszliśmy w trójkę. Shahim był w obozie czwartym w namiocie meksykańskiej wyprawy, nawiasem mówiąc swojego nie miał, oni go do siebie przygarnęli. Doszedłem do ich obozu pierwszy, Mariusz jakiś czas za mną. Zdiagnozowaliśmy, że wystarczy, jeśli w tym momencie podamy mu leki i tlen, dla ratowania życia nie było konieczne natychmiastowe sprowadzenie go do niższych obozów. W związku z tym powiadomiliśmy Marka przez radio, że może zawrócić. My natomiast po podaniu leków, tlenu i poinstruowaniu Meksykanów, jak powinni zmniejszyć przepływ, żeby butla starczyła do rana, jeszcze tej samej nocy zeszliśmy do obozu trzeciego.

Co dalej działo się z pacjentem?

- Poinformowaliśmy go, że następnego dnia rano zostaną wysłani do niego ludzie z jego wyprawy. Doszedł do niego Pakistańczyk, opiekun grupy, aby z pozostałą ekipą tajwańską sprowadzić go na dół. Po drodze nocował jeszcze w obozie II na wysokości 6200 m n.p.m., gdzie dostał kolejną porcję leków od Mariusza. Dwa dni później zszedł do bazy, my już w niej byliśmy.

Kontaktowaliście się później?

- Tak. W bazie, jak już doszedł do siebie, ale też po zakończeniu wyprawy, bo byliśmy zakwaterowani w tym samym hotelu w Skardu. Było wiele sympatycznych gestów ze strony Tajwańczyków, nawet przyjęcie dla nas zrobili. Dalsze sygnały wdzięczność były też w Polsce, nawet ambasada Tajwanu nas do siebie zaprosiła. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło.

Śledząc w ostatni weekend komentarze można dojść do wniosku, że edukacji na temat zachowania i podejmowania decyzji w górach najwyższych nigdy za wiele. Coś, co na poziomie morza wydaje się proste i oczywiste, w Himalajach czy Karakorum bywa często niemożliwe do zrealizowania. Od czego zależy możliwość rozpoczęcia akcji ratunkowej?

- Komentarze te biorą się przede wszystkim z braku wiedzy i świadomości tego, jakie w tych górach panują warunki. Trzeba też bardzo wyraźnie oddzielić możliwości pomocy w górach najwyższych jakie są latem, a jakie zimą. Różnica między możliwościami takimi stricte operacyjnymi zimą i latem są kolosalne. Im trudniejsze warunki w górach, czyli właśnie zimą, tym te możliwości są znacząco trudniejsze. Weźmy pod uwagę choćby sam fakt, że w tym czasie pod Nangą nie operowała żadna wyprawa mająca takie możliwości, a w Karakorum, o ile mi wiadomo, poza naszą wyprawą nie było żadnej innej. Nie bez znaczenia jest fakt, że Nanga Parbat leży w Himalajach Zachodnich, w osiągalnej dla helikoptera odległości od znajdującego się w Karakorum K2. Dzięki temu nasi chłopcy mogli tam dotrzeć. 

W porównaniu z latem, zimą te obszary świata świecą pustkami...

- Latem w samym masywie Karakorum na tych kilku ośmiotysięcznikach działa zwykle kilkadziesiąt wypraw jednocześnie. Kolejna rzecz to kwestie operacyjne, czyli możliwość wystartowania i wylądowania we właściwym miejscu helikoptera, zimą bardzo mocno ograniczona. Kluczowa jest przy tym sprawa, żeby w pobliżu znaleźli się wspinacze o określonych kompetencjach, tak jak nasi chłopcy. Jeśli te wszystkie elementy szczęśliwie się ze sobą zgrają, będą ludzie i warunki do podjęcia akcji ratunkowej, to decyzja jest prosta, nie liczymy ile ryzykujemy, ile możemy stracić.

No właśnie, wszyscy trzymaliśmy kciuki za odnalezienie Tomasza Mackiewicza i Elisabeth Revol, ale nie można zapominać o bezpieczeństwie ratowników.

- A ryzyko było olbrzymie! W środowisku wszyscy doskonale wiedzą, jak wielkie ryzyko podnoszą ludzie, którzy startują zimą w góry najwyższe. Tu jeszcze była ta okoliczność sprzyjająca, że z polskiego zespołu spod K2 można było wybrać najwłaściwsze osoby do akcji.

Śledził pan zapewne wnikliwie wydarzenia spod Nanga Parbat?

- Oczywiście.

O analizę nie pytam, bo trudno o taką na odległość, ale jakie wrażenia wywarła na panu akcja ratunkowa?

- Jestem pełen podziwu dla sprawności i tempa, w jakim została przeprowadzona. To jest precedens. Zimowej akcji ratunkowej w takim stylu, i tak szybko zorganizowanej, o ile ja pamiętam, jeszcze nie było. Co do analizy, póki co mogę odesłać do stron branżowego Taternika, którego jestem wydawcą, i wstępnego opisu przebiegu akcji w wykonaniu Bogusława Kowalskiego, instruktora alpinizmu i biegłego sądowego ds. wspinaczki. Zbyt mało jest jeszcze danych, a układanka za duża, żeby się pokusić o pełniejszą analizę. Musimy przede wszystkim poczekać na informację od Elisabeth. Jesteśmy z nią w kontakcie, będziemy chcieli wysłuchać jej relacji, ale to wymaga czasu.

***

2 marca 2015 roku Grzegorz Bielejec, Marek Chmielarski i Mariusz Grudzień zostali nagrodzeni w 48. Konkursie Fair Play organizowanym przez Polski Komitet Olimpijski. Wspinacze otrzymali dyplomy za "Czyn czystej gry".

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy