Staszek Karpiel-Bułecka: Góral nawet Mumbaj przebiegnie w kierpcach

Chociaż Staszek i Marta poznali się dopiero w Azji, doszli do finału /Staszek Karpiel-Bułecka /facebook.com
Reklama

Wygląda na to, że góral zaadaptuje się wszędzie. Nawet Mumbaj przebiegnie w kierpcach, ale zawsze musi mieć miejsce, do którego wraca. Ten rodzinny azyl jest dla mnie najważniejszy – ze Staszkiem Karpielem-Bułecką rozmawia Dariusz Jaroń.

Twierdzi, że ma pieprz w tyłku i góralską fantazję. Jest muzykiem i liderem zespołu Future Folk, sportowcem, stałym uczestnikiem programów rozrywkowych, ale też ojcem, domatorem i niestrudzonym promotorem góralszczyzny. Ze Staszkiem Karpielem-Bułecką rozmawiamy nie tylko o właśnie zakończonej drugiej edycji programu "Azja Express".

Dariusz Jaroń, Interia: Komu wysłałeś oscypka i cytrynówkę na Sri Lankę?

Staszek Karpiel-Bułecka: - Panu, który nam pomógł i przyjął pod swój dach. Do tej pory mamy kontakt - rewelacyjny człowiek. Zaprzyjaźniliśmy się. W telewizji tego nie pokazano, ale jak wyszedł operator, wyjął wszystkie możliwe trunki, żeby nas ugościć. Pokazywaliśmy mu gdzie mieszkamy, jaką muzykę gramy, interesował się tym, co robią nasi rodzice. Bardzo zaskoczył go śnieg i góry, dla mieszkańca Sri Lanki czarna magia. Chociaż potem Szymon pożegnał się z programem, ten pan oglądał całą edycję i mocno kibicował mi i Marcie do samego końca.

Reklama

Jak wspominasz udział w programie?

- Przygoda życia to mało powiedziane. Trzeba było coś takiego przeżyć. Mógłbym długo opowiadać, pewnie nie starczyłoby nam czasu. Wiele rzeczy mnie zaskoczyło, przywiozłem też stamtąd sporo refleksji. Wspomniana już Sri Lanka była akurat ładna, ale Indie to kraj skrajności. Od bogactwa takiego, że złoto się drzwiami wylewa do syfu i ubóstwa. Przeszliśmy przez te brudne i biedne Indie, niektórzy się załamywali, były łzy.

Po tobie nie było tego widać. Ukrywałeś emocje?

- Wiedziałem, że nie jestem tam na całe życie. Wiele rzeczy mnie szokowało, ale jakoś dałem radę. Pewnie dlatego, że cały czas byliśmy w biegu. Dzisiaj, oglądając program w telewizji, patrzę na to wszystko inaczej, widzę ile rzeczy mi umknęło przez ten pęd.

Z całego dnia rywalizacji w telewizji dostajemy tylko zmontowany wycinek. Spora jest różnica między tym, jak odebrałeś udział w programie, a jak on jest pokazywany w TVN?

- Nie pokazano tego, co nam zostało w głowach najbardziej, bo nie ma na to czasu antenowego. Poza tym nie mieliśmy wpływu na to, jak to było szatkowane. Wytłumaczę to obrazowo: było 1600 godzin nagrań, z czego do telewizji trafił jeden procent. Każdy mnie zawsze pyta, czy to jest ściema...

...to nie będę oryginalny. Czy "Azja Express" to ściema?

- Nie, to nie było ustawiane. Nie mieliśmy jedzenia, tylko wodę. Jeździli z nami natomiast operatorzy kamer. I to był problem, bo transport trzeba było załatwiać nie dla dwóch, tylko trzech osób. Ale zasada była prosta: nie macie ze sobą kamery, to nie ma was w programie. Byliśmy z kamerą po 15 godzin na dobę.

A potem nie było hasła: cięcie, dziękujemy, jedziemy do hotelu?

- Cięcie było jak znajdywaliśmy nocleg. Nagrywaliśmy jeszcze setki, opowiadaliśmy o całym dniu, a potem operatorzy lecieli do hotelu, a my zostawaliśmy z gospodarzami. Byliśmy tam sami.

Żadnego zabezpieczenia?

- Mieliśmy taki telefon bezpieczeństwa, jakby coś się stało, ale nie sądzę, by zdążyli przyjechać z interwencją w razie jakiegoś spięcia. Na szczęście nigdy nie było takiej sytuacji, żebym się czegoś lub kogoś musiał obawiać. Dziewczynom pewnie było trudniej, ale nie było zagrożenia, że zaraz będziemy walczyć ciupagami.

Zamęczyliście za to operatora kamery...

- To był sam początek programu. Okazało się, że są dwie miejscowości o tej samej nazwie. Jeden pan chciał nam pomóc i zawiózł nas do tej drugiej. Ekipa telewizyjna musiała nas ściągać na metę, reszta czekała na nas cztery godziny. Wstyd. Tak się zmotywowaliśmy przed następnym etapem, że zamierzaliśmy zapieprzać na maksymalnych obrotach. Było ponad 40 stopni Celsjusza, a my przez trzy godziny lataliśmy po mieście w tym upale. Operator dostał w tym czasie skurczy, ale nagrywał nas do samego końca. Skończyło się w karetce.

Co się stało?

- Na szczęście nic poważnego. Odwodnienie. Dostaliśmy nauczkę, że jesteśmy zespołem, nie tylko z Szymkiem, ale z całą ekipą. Musimy się szanować, pilnować i dbać o siebie, bo razem pracujemy na ten program. Swoją drogą ci operatorzy to fantastyczni ludzie. Powinni zrobić jeden odcinek i pokazać całe zaplecze produkcji. To co robili tam operatorzy jest godne podziwu. Biegali z ciężkim sprzętem - po 15-20 kg, zdarzały się takie gleby, że kamery były do wyrzucenia. Nazywaliśmy ich komandosami. 

Jesteś jedną z nielicznych osób, która zachowywała spokój w niemal każdej sytuacji. Na co dzień też tak masz? 

- Tak jakoś wyszło... Na pewno to nie było zaplanowane czy wyreżyserowane. Był strach, bo nie wiedzieliśmy jak się będziemy zachowywać, kiedy będziemy biegać głodni, zmęczeni i niewyspani, ale szybko o tym zapomnieliśmy, tak jak o kamerach. Wiadomo, że to był wyścig, każdy chciał wypaść jak najlepiej, ale bardzo się wszyscy polubiliśmy, co dla programu nie było fajne, bo telewizja lubi awantury i sensacje. Tego nie było. Na takim zmęczeniu pokazujesz swoje prawdziwe oblicze, cieszę się, że ludzie mogli mnie trochę lepiej poznać. Dlatego też zgodziłem się na udział w programie. Nieraz ktoś widzi nas chwilę w telewizji i już ma opinię gotową. Tu mieliśmy więcej czasu, żeby się pokazać. I tacy właśnie jesteśmy na co dzień. Góralska natura: pieprz w tyłku i fantazja!

Niezależnie od wyniku finału, możesz się chyba czuć zwycięzcą tego programu? 

- Rzeczywiście, nie trzeba wygrać finału, żeby wygrać na samym udziale w programie. To już wiemy po pierwszej edycji, niektórzy odpadli wcześniej, a do dzisiaj o nich słychać. Cieszę się, że skorzystałem z zaproszenia, aczkolwiek zastanawiałem się nad tym długo, miałem propozycję już wcześniej. Bliżej mi było do "Agenta". 

Jak to było z tymi propozycjami? TVN widział cię w Azji, ty wolałeś tropić agenta? 

- Chcieli mnie w Azji dość długo. Dopiero później dowiedziałem się, że ludzie biją się o miejsca w programie. Dzisiaj wcale im się nie dziwię. Wielka przygoda, niezapomniane przeżycia. Ale była też ta gorsza strona, czyli tęsknota za rodziną, za narzeczoną, za moim synem, który się urodził stosunkowo niedługo przed wyjazdem. Tęsknota przychodziła wieczorem, wyścig się kończył, kładliśmy się spać, można było rozmyślać w ciszy.

Miałeś jakiś kontakt z domem? 

- Różnie z tym bywało. Od czasu do czasu mieliśmy dostęp do sieci, ale raczej kontakt był znikomy. To było nawet cięższe dla naszych najbliższych. W końcu różne rzeczy mogą się zdarzyć człowiekowi na drugim końcu świata.

Ile to trwało? 

- Miesiąc. 

Kawał czasu.

- Jak wyjeżdżałem mój synek miał cztery miesiące. Jak wróciłem, nie poznał mnie. A zmieniał się tak co tydzień, że... ci co mają dzieci, wiedzą o co chodzi. 

Odbiłeś sobie ten czas potem? 

- Do tej pory się staram odbijać. To dalej trwa. Program nagrywaliśmy pół roku temu, ale teraz jest w telewizji, na nowo wrócił do głowy. Ale to już wspomnienia. Trzeba się zająć tym, co w domu, bo rodzina jest najważniejsza, a do tego pochłania mnie muzykowanie i koncerty.

Do muzyki zaraz przejdziemy, ale powiedz, jak odebrałeś powrót do programu z nową partnerką? Szymon Chyc-Magdzin to twój dobry przyjaciel, znacie swoje reakcje w sytuacjach ekstremalnych, nagle zostajesz w parze z Martą Wierzbicką, co pewnie dla was obojgu było sytuacją mocno zaskakującą... 

- Pojęcia nie mieliśmy, że takie coś jest w ogóle możliwe. Wcześniej musieliśmy wybrać miedzy sobą, kto zostaje. Bo to nie jest tak, jak się może ludziom wydawać, że zaproszony przez stację uczestnik miał zostać, a osoba towarzysząca wracać do domu. Wcale nie, równie dobrze mógł zostać Szymek. Uzgodniliśmy, że zostanę, a później połączyli nas z Martą. Dostaliśmy drugą szansę i wykorzystaliśmy ją najlepiej jak tylko potrafiliśmy. Momentami nie było łatwo, bo - tak jak mówisz - inaczej się zachowujesz, kiedy znasz partnera, wiesz jak go zmotywować albo dodać otuchy. Marta miała momenty rezygnacji, ale pomimo zmęczenia i tęsknoty za domem umiała się zebrać, i jak przychodził moment walki, walczyła do końca. Dzięki temu tak wysoko zaszliśmy. Jak się połączy dwa różne światy, czasem może być bardzo dobry efekt. 

Znaliście się wcześniej? 

- W ogóle. Poznaliśmy się dopiero przy okazji programu. 

Mieszkasz jeszcze w Warszawie? 

- Tak, z narzeczoną i synem. Ale przeprowadzamy się niedługo do Zakopanego. Będziemy mieć dom i pensjonat rodzinny pod jednym dachem. Kończymy budowę. Nie wyobrażam sobie, żeby mieszkać gdzie indziej. 

Niż pod Tatrami? 

- Dokładnie. Chociaż dzisiaj poruszanie się po świecie jest łatwiejsze. Wsiadamy w samochód i jedziemy do Zakopanego. Można nawet na jeden dzień na narty wyskoczyć w rodzinne strony i wrócić na noc do Warszawy. Ostatnio dwa razy tak obróciłem. Nie ma rzeczy niemożliwych.

Łatwiej góralowi żyć w Azji czy w Warszawie? 

- Wygląda na to, że góral zaadaptuje się wszędzie. Nawet Mumbaj przebiegnie w kierpcach, w Warszawie pewnie też by to przeszło. Ale zawsze musi mieć miejsce, do którego wraca, czyli dom. Ten rodzinny azyl jest dla mnie najważniejszy. 

Zanim zostałeś muzykiem, byłeś dobrze zapowiadającym się narciarzem. Wracasz jeszcze czasem do freestyle’u? 

- Może nie w jakimś mocnym wydaniu, ale nadal kiedy tylko mogę, to jeżdżę na nartach. Ta pasja nigdy nie pójdzie w odstawkę, chociaż rzeczywiście muzyka jest dziś na pierwszym miejscu. Dzisiaj to głównie skitouring, nawet z synem z Kasprowego zjechałem jak miał dwa miesiące, ale freestyle też się zdarza. W zeszłym roku skakałem po trzech latach przerwy i nie było najgorzej, chociaż głowa już myśli inaczej. Liczy się to, że mam dziecko, muszę uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy. 

To ostrożniejsze podejście do sportu pewnie przyszło z wiekiem? 

- Gdybym miał ten rozum co dzisiaj w wieku 15 lat, byłbym mistrzem świata. Ale to tak nie działa. Ludzie młodzi mają dużo większą odwagę, poza tym w tym sporcie dopóki się nie wywrócą, to się nie nauczą skakać. Teraz bardzo podoba mi się narciarstwo pozatrasowe, no i skitourowe, czyli połączenie chodzenia zimą po górach z jazdą na nartach. I tak uwielbiam góry właśnie zimą, w lecie nie za nimi nie przepadam.

Za ciasno ci latem w Tatrach? 

- Nawet nie, że za ciasno, po prostu nie znoszę schodzenia z gór, to nawet jest niezdrowe dla nóg, a zimą mogę sobie zjechać na nartach, nawet poza trasami, gdzie nikt nie jeździ. Zawsze mnie do tego ciągnęło. I zostanie to ze mną do grobowej deski. 

Jeden z pierwszych linków, jakie się pojawiają po wpisaniu w wyszukiwarce twojego nazwiska to próba odpowiedzi na pytanie: "Kim jest Staszek Karpiel-Bułecka, finalista Azja Express?". Najwidoczniej spora grupa osób potrzebuję cię określić, zdefiniować. Kim właściwie jesteś? 

- Muzykiem i sportowcem, chociaż bardziej muzykiem. Sport nie tyle poszedł w odstawkę, co jest nieco z boku. Oczywiście, że można to łączyć, takim przykładem jest np. mój wuj Andrzej Bachleda-Curuś, olimpijczyk. Dziś ma swój zespół, tworzy muzykę, dużo gra we Francji. 

Muzyka w twoim domu zawsze była bardzo ważna, w pewnym sensie byłeś na nią skazany... 

- Wyssałem ją z mlekiem matki. W moim życiu muzyka pojawiła się późno, ale przecież mój dziadek Bolesław był artystą i muzykiem wybitnym, potem jego syn Jan, a mój tata, założył zespół Krywań, łącząc muzykę jazzową z góralszczyzną. Oprócz tego jest architektem, ma swoją firmę. Ja w architekturę nie poszedłem, tylko w sport. U mnie w domu nikt nie uprawiał sportu, ten gen poszedł ze strony przodków mojej mamy, czyli Bachledów-Curusiów. Dużo tam było znakomitych narciarzy, jak wspomniany Andrzej Bachleda-Curuś, jego ojciec "Ałuś" czy Jan Bachleda-Curuś. Sport mam w genach od nich, a muzykę i rzeczy artystyczne od Karpieli-Bułecków.

Czym się to muzykowanie u ciebie przejawia? 

- Nie gram na skrzypcach, ale śpiewam. Mówią, że mam głos bardzo podobny do ojca, co dla mnie jest dużym komplementem, bo to wybitny artysta, wielokrotnie nagradzany. W pewnym momencie automatycznie przeskoczyłem ze sportu w muzykę. Nawet to łączyłem. Graliśmy koncerty na moich zawodach. Potrafiłem przyjechać na próbę, potem poskakać w zawodach i zagrać na scenie. Niedługo jedziemy zagrać koncert w Alpach, także będzie okazja połączyć przyjemne z pożytecznym. 

Będziesz chciał przekazać synowi pasje do muzyki i narciarstwa? 

- Na pewno zrobię tak, jak mój ojciec, czyli nie będę pchał go na siłę do rzeczy, których nie będzie chciał robić, bo to musi wyjść samo. Ojciec nie naciskał na muzykę, przez co niektórych rzeczy dziś żałuję, ale to dlatego, że jestem starszy i mądrzejszy. 

Czego żałujesz? 

- Tego, że nie gram na skrzypcach. Uczyłem się, ale nauczycielki mi nie odpowiadały. Dwa lata się uczyłem trzymać smyczek, przez ten czas można już wiele zagrać, to mnie chyba do tego wszystkiego zniechęciło. Ale mam za to coś, czego nie da się nauczyć. Kiedyś Zbigniew Wodecki mówił, że śpiewać się nie da nauczyć, tylko trzeba się urodzić z odpowiednim głosem.

Dar od niebios? 

- Tak, nie lubię się tym chwalić, traktuję to właśnie jako dar od Boga. Dostałem to w genach. Śpiewał tata, śpiewał dziadek, śpiewa wuj. Teraz śpiewam ja. 

Future Folk to góralski folklor w nowoczesnym wydaniu. Jakie jest zapotrzebowanie na waszą muzykę? 

- To jest muzyka robiona pod kluby. Jako rodowici górale nie wyobrażaliśmy sobie, żeby naszych korzeni mogło nie być w naszym graniu. Chcieliśmy je połączyć z czymś nowym, co zainteresuje młodych ludzi, bo nie każdy młody lubi góralską muzykę, a może w takim wydaniu się nią zainteresuje. I tak się dzieje. Co ciekawe, nie tylko młodzi przychodzą na nasze koncerty. Jedni chcą potańczyć, drudzy szukają właśnie tego folkloru. Takie łączenia gatunków są u nas rodzinne. Tata, jak wspomniałem, łączył góralszczyznę z jazzem, a jego brat Sebastian w Zakopower rock z popem. Teraz jest jeszcze Future Folk wciśnięty w swoją niszę. Zapraszam na koncert, bo granie na żywo zawsze weryfikuje artystę. Jak już ludzie przyjdą, to do nas wracają, dobrze działa też poczta pantoflowa.

W radiach was nie usłyszą... 

- No w tych dużych nie... Mnie natomiast widać w różnych programach, teraz "Azja Express", wcześniej "Taniec z Gwiazdami", "Wipeout - Wymiatacze", to były wszystko zabiegi zrobione po to, żeby ludzie zainteresowali się moją osobą, poznali mnie, a przez to naszą muzykę.

Czujesz, że to się dzieje, czy to jest przede wszystkim zainteresowanie tobą?

- Pewnie, że w dużym stopniu ta uwaga jest skierowana na mnie, ale będziemy robić tak, żeby to się zmieniło. Zainteresowanie Future Folk jest, już mamy dużo koncertów zabukowanych na lato przyszłego roku. Programy też robią swoje. Ludzie chcą zobaczyć tych górali z telewizji na żywo. Oby nasza muzyka jeszcze bardziej przyciągnęła ich do nas, bo to jest dla nas najważniejsze.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy