KATASTROFY LOTNICZE

W 1945 roku bombowiec wleciał w Empire State Building

To miał być normalny dzień w najwyższym budynku świata. Biura w Empire State Building, klejnocie w koronie Manhattanu, wypełniał zapach kawy, papierosowego dymu i klekot maszyn do pisania. Pomieszczenia były jednak dość puste. W końcu nie każdy musi pojawiać się za biurkiem w sobotę rano. Na tarasie widokowym 60 turystów usiłowało podziwiać widoki, choć akurat 28 lipca 1945 roku wiele zobaczyć nie mogli. Cały Nowy Jork spowijała gęsta mgła, z której nie wyłaniały się nawet czubki drapaczy chmur.

Nagle, dokładnie o 9:40, z mgły z ogłuszającym rykiem wypadł samolot. Dwusilnikowy bombowiec B-25 Mitchell szedł kursem, który prowadził go wprost na wieżowiec. Jego pilot w ostatniej chwili spróbował poderwać maszynę, ale było za późno.

Wieżowiec w ogniu

Rozpędzony Mitchell z ogłuszającym hukiem wbił się w północną ścianę Empire State Building pomiędzy 78. a 80. piętrem, zaledwie sześć poziomów poniżej tarasu widokowego. Maszyna uległa całkowitej dezintegracji. Jeden z jej silników przebił się przez cały budynek, wyleciał po drugiej stronie i wylądował na dachu budynku położonego o przecznicę dalej. Drugi, płonąc, wpadł do szybu windy. 

Reklama

We wnętrzu wieżowca rozpętało się piekło. Uderzenie zabiło całą załogę samolotu i kilku pracowników organizacji charytatywnych, których biura znajdowały się na trafionych piętrach. Te momentalnie stanęły w ogniu. Setki pracowników zaczęły w panice uciekać z wieżowca. Nie wszyscy dali radę. 

Katastrofa, do której doszło w ostatnich dniach II wojny światowej, wstrząsnęła Nowym Jorkiem. Gdy w 40 minut później ugaszono pożary (oprócz Empire State Building w ogniu stanął też budynek, na którym wylądował silnik maszyny), ratownicy przystąpili do liczenia ofiar. Ostatecznie znaleziono 14 ciał. 11 pracowników budynku i trzech członków załogi maszyny. Ciało jednego z nich znaleziono na dnie szybu windy. 

Rutynowy lot

North American B-25 Mitchell był jednym z podstawowych samolotów wykorzystywanych przez siły powietrzne USA podczas II wojny światowej. Stosunkowo niewielka, dwusilnikowa maszyna, okazała się niezwykle wszechstronna. Mitchelle, nominalnie uznawane za średnie bombowce, wykonywały loty rozpoznawcze, służyły do transportu VIPów, a warianty wyposażone w działa pochodzące z czołgów niszczyły japońskie statki i okręty

Największą sławę maszynom przyniosła jednak jedna misja, której strategiczne znaczenie było niewielkie, ale wpływ na morale obu walczących stron wprost kolosalne. W 1942 r. 15 maszyn, zaprojektowanych jako bombowce lądowe, wystartowało z pokładu lotniskowca USS Hornet i zrzuciło bomby na Japonię. “Rajd Doolittle’a", nazwany na cześć pomysłodawcy i dowódcy misji, był pierwszym nalotem na serce Imperium Wschodzącego Słońca. 

Pod koniec wojny Mitchelle nie były już uznawane za maszyny nowoczesne, były jednak niezawodne i pospolite. Łącznie wyprodukowano ich ponad 9 tysięcy. 

Bombowiec, który wbił się w ścianę Empire State Building, wykonywał całkowicie rutynowy lot z położonego pod Bostonem Bedford do Newark w New Jersey. Dowódca maszyny, podpułkownik William Franklin Smith Jr. wracał właśnie z Massachusetts, gdzie odwiedził swoją żonę. Miał zatrzymać się w Jersey, żeby zabrać na pokład dowódcę swojego dywizjonu, po czym udać się do swojej bazy w Południowej Karolinie. Musiał tylko przelecieć nad Manhattanem. 

Lot w mleku

Widząc, że sytuacja jest nieciekawa, pilot poprosił o zgodę na lądowanie na nowojorskim lotnisku La Guardia. Dostał odpowiedź odmowną - mgła była tak gęsta, że bezpieczne lądowanie było niemożliwe. Zamiast tego powiedziano mu, by poleciał prosto do Newark. 

Ostatnia wiadomość, jaką przekazał tego sobotniego poranka załodze kontroler lotu z La Guardii, powinna była być przestrogą dla załogi. “Obecnie nie widzę szczytu Empire State Building" zgłosił kontroler, którego okna wychodziły na położone po drugiej stronie East River wieżowce Manhattanu. “Wieża, przyjąłem i dziękuję" odpowiedział Smith. To był ostatni komunikat nadany przez załogę maszyny. 

Smith był przekonany, że jest już niemal w domu. Wszystko wskazuje na to, że pilot sądził, że przelatuje już nad oddzielającą Manhattan od New Jersey rzeką Hudson. Zszedł niżej, żeby zobaczyć cokolwiek na ziemi. W rzeczywistości dopiero wlatywał nad miasto. 

“To była gra w rosyjską ruletkę" pisał potem Arthur Weingarten, dziennikarz, który w 1977 r. napisał książkę o katastrofie. “Pilot sądził, że podchodzi już do lądowania w Newark, podczas gdy dopiero przelatywał nad East River". 

Piekło w sobotni poranek

Ku zdumieniu obserwatorów na Ziemi, maszyna wypadła z mgły, kierując się prosto na wieżowiec 30 Rockefeller Center. Smith zdołał uniknąć zderzenia, ale skręcił prosto na Empire State Building. Zanim zorientował się, że jest na kursie kolizyjnym z najwyższym budynkiem świata, było za późno. 

Pędzący z prędkością 300 km/h samolot wbił się w wieżowiec, wyrywając w jego fasadzie 6-metrową dziurę

"To jak wybuch bomby" wspominał 50 lat później w rozmowie z “New York Timesem" klawesynista Albert Fuller, który robił zakupy w domu towarowym B. Altman położonym po przeciwnej strony ulicy. "Podłoga się poruszyła. Spojrzałem na sprzedawcę i zapytałem: «Czy to nie dziwne?» I pomyślałem, że to nie może być przecież trzęsienie ziemi."

Dla ludzi znajdujących się wewnątrz budynku piekło dopiero się zaczynało. "Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas miał pojęcie o tym, co się stało" - wspominała Therese Fortier Willig, sekretarka w biurze na 79. piętrze. "Nikt nie pomyślał, że to mógłby być samolot". 

"Szef właśnie dyktował mi list o eksporcie" - mówiła Althea S. Lethbridge, 24-letnia księgowa i sekretarka w firmie handlowej znajdującej się siedem pięter niżej. "Wszystko się zatrzęsło. Podbiegliśmy do okna i spojrzeliśmy w dół. Zobaczyliśmy płomienie pod nami. Potem spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy płomienie nad nami. To było przerażające. Nie wiedzieliśmy, jak ognioodporny jest budynek".

Gdy pracownicy wybiegli na korytarz, zobaczyli płonące szczątki spadające do szybów wind. Jedyne, co mogli zrobić, to uciec w dół po schodach. Lethbridge w zadymionym korytarzu trzymała się marynarki idącego przed nią mężczyzny. Willig, pewna, że nie uda się jej ujść z życiem, zdjęła z palców pierścionek, który dostała od chłopaka i wyrzuciła go przez okno. W kilka dni później skarb został znaleziony przez strażaków i zwrócony właścicielce. 

Winda grozy

Nawet ten zbieg okoliczności nie może się równać z tym, co przytrafiło się windziarce z Empire State Building. 20-letnia Betty Lou Oliver znajdowała się zaledwie piętro ponad punktem uderzenia. Gdy płonące szczątki maszyny wpadły do szybu windy, w którym pracowała, dziewczyna została wyrzucona na korytarz przez siłę uderzenia. 

Ciężko poparzoną Oliver odnalazły dwie inne pracownice. Chciały pomóc i szybko sprowadzić ją na parter, gdzie kobiecie mogliby udzielić pomocy ratownicy. Umieściły ją więc w drugiej windzie. Nie wiedziały, że kable zabezpieczające windę zostały przecięte przez rozpędzone odłamki. 

Gdy winda ruszyła, świadkowie usłyszeli coś, co brzmiało jak wystrzał. To ostatni z kabli poddał się. Winda z poparzoną kobietą runęła w dół. W kilka przerażających sekund później winda rozbiła się w piwnicy budynku, 75 pięter niżej.

W kilka godzin później ratownicy dotarli do wraku. Ku ich zdumieniu, kobieta żyła i była przytomna. Na ich widok miała powiedzieć “Dzięki Bogu, jest tu marynarka! Teraz nic mi się nie stanie". Trafiła do szpitala z poważnymi obrażeniami - poparzeniami i złamaniami miednicy i kręgosłupa. 

Życie uratował jej zapewne fakt, że winda, spadając w ciasnym szybie, ściskała znajdujące się poniżej powietrze, co ograniczyło prędkość uderzenia. Dodatkowo na dnie szybu leżała gruba warstwa zerwanych kabli, co dodatkowo zamortyzowało wstrząs. 

Życie szybko wraca do normy

Wypadek był szokiem, ale życie budynku szybko wróciło do normy. Już w poniedziałek rano wiele biur pracowało normalnie. Nawet Oliver, choć w ciągu kilkunastu minut przeżyła dwa śmiertelnie niebezpieczne wypadki, wróciła na stanowisko już w pięć miesięcy później. Naprawa budynku, którego struktura szczęśliwie nie uległa naruszeniu, kosztowała milion dolarów (odpowiednik 16 mln dol. dzisiaj). 

Wojsko przyznało, że za katastrofę odpowiadały błędy pilota i kontrolera lotów. Ale przyznać się do winy to jedno, wyciągnąć wnioski z wypadku to coś zdecydowanie innego. Już w 10 miesięcy później inny wojskowy samolot, niewielki Beechcraft C-45F Expediter, w bliźniaczo podobnych warunkach uderzył w ścianę pobliskiego budynku 40 Wall Street. Szczęśliwie nie zginął nikt z pracowników budynku ani przechodniów. A 24 lipca 1946 roku, zaledwie 4 dni przed pierwszą rocznicą katastrofy Mitchella, inny samolot niemal wbił się w Empire State Building. Niezidentyfikowana, dwusilnikowa maszyna miała niemal otrzeć  się o taras widokowy, wywołując szok wśród turystów i pracowników. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy