Droga umarłych. Na szlaku na Mount Everest straszą zwłoki himalaistów

Szlak na najwyższą górę świata, Mount Everest, to prawdziwa droga umarłych...

Wejście na najwyższą górę świata, Mount Everest, to nie tylko zmaganie się ze słabościami swego organizmu, brakiem tlenu i wszechogarniającym zimnem.

To także poważne wyzwanie dla psychiki mozolnie wspinających się na szczyt himalaistów. Dlaczego?

Nie tylko z powodu depresji, omamów i stanów lękowych wywołanych przez chorobę wysokościową. Wspinając się po Dachu Świata, trzeba być gotowym na spotkanie ze śmiercią. A materializuje się ona w postaci dziesiątek zmumifikowanych przez wiatr i mróz zwłok tych, którym się nie powiodło.

Czasami to tylko wystający fragment kolorowej kurtki, czasem całe ciało obciągnięte bladą, wyschniętą skórą. W dobie masowej turystyki i tłumów ciągnących na najwyższy szczyt świata wszystko wskazuje na to, że ta upiorna sceneria wzbogaci się o kolejnych zmarłych...

Reklama

Tylko dla zamożnych

Na Mount Everest prowadzą dwie główne drogi: północna przez Tybet i południowa przez Nepal. Profesjonalnie zorganizowana wyprawa podążająca drogą południową składa się z przewodnika górskiego, dwóch asystentów, trzech lub czterech kucharzy oraz lekarza i kosztuje ok. 60 tysięcy dolarów.

Do tego dochodzi lokalny oficer łącznikowy, czuwający nad tym, by ekspedycja przestrzegała wszystkich reguł, oraz siedmiu szerpów, którzy oferują swoje usługi jako profesjonalni tragarze. Doprowadzenie ekipy na Mount Everest to wyjątkowo niebezpieczna praca. Corocznie obniża się poziom sprawności i doświadczenia ludzi, którzy chcą dostać się na szczyt.

Niektóre firmy stawiają wysokie wymagania co do kondycji fizycznej swoich klientów. Inne zaś robią wszystko, by za odpowiednią opłatą „dostarczyć” turystów do celu. Pomimo że konsekwencje mogą być tragiczne...

Inni ważni „tragarze” to jaki. Ekspedycja angażuje nawet 150 tych wytrzymałych zwierząt, z których każde, idąc kamienistą trasą z lotniska w Lukli do bazy na wysokości 5330 metrów, niesie na grzbiecie około 60 kg wyposażenia. Cena, jaką trzeba zapłacić za stado, to 7500 dolarów.

Zanim będzie można wejść na szczyt, należy też uiścić opłatę nepalskiemu rządowi. Mieści się ona w przedziale od 10 do 25 tysięcy dolarów za osobę – spora część budżetu tego małego państwa pochodzi właśnie z turystyki wspinaczkowej. Do tego trzeba doliczyć między innymi kaucję w wysokości ponad 5000 dolarów, której zwrot otrzymuje się wówczas, gdy zniesie się z góry swoje śmieci. Również tę kwotę ekspedycje często pozostawiają w Nepalu.

Himalaiści, przebywając na ekstremalnej wysokości, są z reguły zbyt wyczerpani, aby ze strefy śmierci zabrać i przynieść z powrotem zużyte butle tlenowe.

Szczególnie makabryczny przykład: jeden z himalaistów w trakcie wspinaczki stracił swojego przyjaciela i dlatego nie zwrócono mu kaucji. Oficjalnie uzasadniono to tym, że przecież nie przyniósł wszystkiego z powrotem – powinien znieść również zwłoki zmarłego towarzysza.

A tymczasem w drodze na szczyt pojawiają się już naprawdę kuriozalne wyprawy. Teksański multimilioner Chris Balsiger za 400 tysięcy dolarów kupił sobie ekspedycję, składającą się z 10 szerpów i renomowanego kucharza, który nakazał przytransportowanie do obozu bazowego steków i sałatek w 38 lodówkach turystycznych.

– Mount Everest to osobliwe miejsce – potwierdza kierownik wyprawy. – Wielu ludzi po prostu tu nie pasuje, ale z upływem czasu pojawiła się możliwość kupienia opcji „z dostawą” na sam szczyt.

Z końcem kwietnia robi się tłoczno

Gdy ceny i opłaty są już ustalone, setki wspinaczy czekają na ten magiczny czas: przełom kwietnia i maja. Wówczas silne wiatry wiejące od strony Indii przesuwają się w kierunku północnym. To, co wygląda, jak gdyby szczytu Mount Everestu mimo czystego nieba uczepiła się jakaś chmura, jest w rzeczywistości długą na setki metrów „flagą” utworzoną z drobinek lodu.

Po otwarciu się tzw. okna pogodowego na jakiś czas znika, a warunki meteorologiczne pozwalają na łatwiejszą wspinaczkę – do czerwca, kiedy to gwałtowny monsun przynosi ze sobą obfite opady śniegu. „Łatwiejszą” nie znaczy wcale „łatwą”. Nawet jeśli Mount Everest przez kilka kilometrów nie sprawia większych trudności doświadczonym alpinistom, to Jego Wysokość nieubłaganie żąda należnej sobie daniny.

Od momentu pierwszego wejścia na szczyt 60 lat temu życie straciło tu już ponad 300 osób. Ubiegły sezon (2015) to aż osiemnaście ofiar śmiertelnych (pochłonęła je lawina, która zeszła po trzęsieniu ziemi) – był najtragiczniejszym w historii.

Przyczyny śmierci to upadki, lawiny, nagle pojawiające się burze śnieżne, w których wspinacze utykają i zamarzają. Jednak prawdziwym problemem jest niskie ciśnienie minimalizujące zawartość tlenu w powietrzu, co z kolei zaburza funkcjonowanie organizmu. Serce domaga się tlenu i pompuje do tętnic coraz więcej krwi, aż do momentu, gdy ściany naczyń krwionośnych ulegają rozerwaniu.

U himalaistów często pojawia się na ustach krwawa piana, nim zapadną w śpiączkę. Bóle głowy, zawroty, halucynacje – dochodzi do zaniku wielu ludzkich odruchów, utraty związku z rzeczywistością, fizycznego przeniesienia w stadium bezradnego małego dziecka.

Himalaista cierpiący na chorobę wysokościową, by przeżyć, musiałby dotrzeć do doliny. Jednak jeśli jest sam, raczej nie może liczyć na pomoc...

Tam na górze każdy myśli tylko o sobie

W dobie masowych „wycieczek” na Dach Świata zdarzają się kradzieże niezbędnych dla przeżycia przedmiotów, takich jak butle z tlenem czy leki. „Nie mam wątpliwości, że mój namiot został okradziony”, napisał polski himalaista Marcin Miotk w relacji z wyprawy na Mount Everest. Jego namiot został doszczętnie splądrowany – zabrano mu nawet latarkę.

Na wysokości 8300 metrów, gdy wszyscy chcą już wejść na szczyt, nie ma wstydu ani etyki. Mało tego! Można stać się kolejną lodową mumią zastygającą na skraju szlaku, nie wzbudziwszy zainteresowania innych „goniących” na upragniony szczyt. Taki los spotkał w roku 2006 Brytyjczyka Davida Sharpa...

Prawdopodobnie dotarł on na wierzchołek Mount Everestu, a jego kłopoty zaczęły się podczas schodzenia – wspinał się sam. 34-letni himalaista zdecydował się na wariant „z przeceny”: za kwotę 6200 dolarów, czyli około 10 proc. kosztów wyruszającej z Nepalu wyprawy, po prostu przyłączył się do międzynarodowej ekspedycji, składającej się z przypadkowych wspinaczy. Profesjonalni himalaiści nazywają takich jak Sharp „sępami”. To gapowicze z niekompletnym wyposażeniem i często niewystarczającym doświadczeniem.

Większość osób potrzebuje zazwyczaj co najmniej pięciu butli z tlenem. Sharp postanowił zaoszczędzić i wziął ze sobą tylko dwie – zrezygnował także z szerpów, telefonu satelitarnego oraz radia. To był jego trzeci raz na tej górze, dotychczas jednak nie udało mu się dotrzeć na sam wierzchołek.

– To moja ostatnia szansa – powiedział innemu himalaiście. Czy nie obawiał się ryzyka związanego z samotnym zdobywaniem najwyższego szczytu świata? – Na Mount Evereście nigdy nie jesteś pozostawiony samemu sobie. Wokół są inni, którzy będą mogli ci pomóc w razie potrzeby – miał powiedzieć koledze. Wkrótce się przekonał, jak bardzo się pomylił...

Czterdziestu himalaistów minęło wyczerpanego Sharpa. Większość wspinających się ignorowała go, inni proponowali mu herbatę czy trochę tlenu z butli. Pewien Nowozelandczyk uznał Sharpa za martwego. Brytyjczyk leżał wówczas nieprzytomny w małym zagłębieniu skalnym na wysokości 8400 metrów.

Po kilkunastu godzinach David Sharp zamarzł. Jak się okazuje, 8000 metrów nad poziomem morza nie każdego stać na moralność...

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy